Nie wiem, czy u Kereta coś kończy się szczęśliwie. Neutralnie, negatywnie, tak. Melancholijnie, refleksyjnie, nagle, okrutnie, na pewno. Jednak gdy zaczynasz czytać jego opowiadanie, nie myślisz o happyendzie. Tak wciąga, wbija Cię pierwszy akapit, że nie myślisz o niczym innym.

To nie jakiś pierwszy z brzegu facet mówi, że ma depresję. To mój brat, i on chce popełnić samobójstwo. A ze wszystkich ludzi na świecie wybrał właśnie mnie, żeby to opowiedzieć. Bo mnie najbardziej kocha, i ja jego. Tak to wygląda. To nie byle co.
"Mój brat ma depresję" 
Kereta uważa się za skandalistę. Dlaczego? Bo otwarcie pisze o fizjologii. Nie wstydzi się rzygów, pierdów, beknięć. Zamieszcza w swoich opowiadaniach sceny rodem z "American Pie", smaczniej. Na tyle, na ile można nazwać tak opis lizania przez psa ludzkich genitaliów. (Teraz i ja jestem skandalistką, tak?). Jak dla mnie, to normalny facet.

Ma zdania-genialności.

Miała jakiś taki wyraz oczu, na wpół rozczarowany, na wpół a-co-to-w-końcu-za-różnica? Jak ktoś, kto się orientuje, że przez pomyłkę kupił mleko odtłuszczone i nie ma siły wrócić i wymienić.
„Przez ściany”
Świetnie wychodzi mu zarówno realizm, jak i abstrakcja. Nie bez wpływu na połączenie tych cech jest miejsce zamieszkania. W Izraelu, w poczuciu ciągłego zagrożenia, ciężko żyć przyziemnie. W kotłowaninie narodowości, racji i skrajnych poglądów, Keret musi być też gorzki.

fot. Nuka Gambashidze

Ale w wywiadzie dla Magazynu "Książki" daje praktyczną poradę - jeśli wrogość do jakiejś osoby nie daje Ci spokoju, napisz opowiadanie z narratorem, wchodzącym w jej buty. Gdy spojrzysz na świat oczami nieprzyjaciela, napięcie opadnie.

//Kto chce spróbować?

Rozmawiam z nią trochę – o tym, co przeczytam w gazecie, o innych ludziach siedzących w kawiarni, o ciastkach. Czasami nawet udaje mi się ją rozśmieszyć i kiedy się śmieje, robi mi się przyjemnie. Już kilka razy chciałem zaprosić ją do kina, ale kino to tak za bardzo prosto z mostu. Kino to jeden krok przed kolacją w restauracji albo propozycją, żeby poleciała z tobą do Ejlatu. Kino to nie coś, co otwiera na wiele opcji. To jakby powiedzieć: „Mam na ciebie ochotę”. A jeśli nie jest zainteresowana i powie nie, to już graniczy z nieprzyjemnością. Dlatego pomyślałem, że zaprosić ją na jointa będzie lepiej. W najgorszym razie powie „nie palę”, a ja jakby nigdy nic rzucę jakiś żarcik o ćpunach, zamówię kolejne małe espresso i wszystko będzie toczyło się dalej.
„Tam, gdzie rośnie zioło”
Ciężko trochę pisać o gościu, którego nie znasz osobiście, tylko przez pisanie właśnie. Niemniej w serii "Zapipido o słowie" prezentuję samych geniuszy, także możecie brać (czytać) w ciemno. I opowiadania są fajnej długości - niektóre w sam raz na 3 minuty, niektóre na 10.

//Sam Keret chwalił się, że z tego powodu jego tomy dużą popularnością cieszą się w izraelskich więzieniach. Opowiadania trwają tyle, ile spacer z celi pod prysznic.

Kolejny post z serii "lekkie", "popowe", "populistyczne".

-----

To nie jest tak, że jesieni nie lubię. Jak leje deszcz, to jestem pierwsza na polu, z parasolką, kaloszami i wózkiem.

//Jak to ładnie skwitował sąsiad:
 - Nawet w taki deszcz dziecku nie odpuścisz.
Biedne dziecko.

Lubię kolorowe liście i jak się robi chłodno. I od lata do jesieni przeszłam na tyle płynnie, że dopiero w październiku spostrzegłam się, że... zwiędłam.
Przeciągając lato na maksa, wypaliłam się trochę.

-----

CZAS ODRODZENIA. I będę sobie pobłażać.

Oto moje sposoby na przetrwanie jesieni (mam nadzieję, że coś podpowiem).

1. Herbaty.

Przyjemność i konieczność. Smakowe z Liptona i z Lidla, rozgrzewające z miodem i cytryną. W tym miejscu chciałabym serdecznie pozdrowić moją siostrę Annę, której nawyki drinkowe niezmiennie mnie dziwią. Robi sobie dwie herbaty na raz: czerwoną i zieloną, pijąc je po kolei. Dość wspomnieć o jej najsłynniejszym napoju, na który składa się pół szklanki wody z kranu + pół szklanki wody z czajnika.

I patrzcie, sezon się już zaczął.

2. Pościel i koce

Nie żebym miała czas wylegiwać się w łożu, ale zawsze przyjemniej, gdy jest ładne.
Nie ma to jak spać całą rodziną w wielkim łożu małżeńskim, pod pościelą w słoniki.
Nie ma to jak, pisząc tego posta, otulać się od stóp do głów kocem.

Ciepełko...

3. Telewizja prywatna, polska i amerykańska

Serialomaniacy czekają na jesień i nową ramówkę, toż to Ziemia Obiecana.
Mnie od nudy ratuje (jak zawsze) Top Model i po raz pierwszy Azja Express. Pisałam kiedyś pościka na fejsie o moich wrażeniach z tego programu. Konkluzję mam następującą: robią wiochę, prawda, czasami wstyd to oglądać, ale się ogląda - i cieszy, śmieje, kręci głową. Moje nieoglądanie kierunku, w jakim podąża komercja, nie uratuje. Przepraszam (nie przepraszam) za taki pogląd, po prostu też potrzebuję prostej rozrywki, jak styrane Japońce (rasizm? pardon).

Zara, zara, jeszcze nie koniec dobrego oglądania.

A moje ukochane Shameless amerykańskie? Po raz pierwszy nowy sezon zaczął się jesienią, w dodatku wiadomość dla wtajemniczonych: Mickey's back! #gallavichforever Fajnie się ogląda te pierwsze odcinki siódmego sezonu. To taka cisza przed shitstormem.

Jeszcze, jeszcze... Jeszcze Jane the Virgin, która pod koniec ubiegłego sezonu wreszcie miała stracić status dziewicy (wyobrażacie sobie takie statusy na fejsie? hehe). Nie udało się, jak zwykle. Perypetie rodem z latynoskiej telenoweli, formuła również, ale ogląda się świetnie, bez zażenowania. Kto by pomyślał.

4. Nowe

Zapisałam się do Klubu Pisarskiego. Co tydzień nowe zadanie plus co cztery tygodnie polecajka książkowa. Jak napisała jedna z dziewczyn w naszej zamkniętej grupie, faktycznie czuję się jak przed rozpoczęciem nowego roku szkolnego. Nie mogę się doczekać, proza ostatnio we mnie hula i trudno mi myśleć inaczej niż literaturą. Z masochistyczną przyjemnością przyjmę wszelką krytykę.

5. Nadzieja

A, bo wysłałam moje dzieło na pewien konkurs. Mam nadzieję, że albo się spodoba albo wyśmieją. Jak ja nie lubię obojętności!

6. Wyjazdy, wyjścia, out

Bo jesień przecież da się oswoić, nawet taką z deszczem, mrozem, huraganem. Jesienią przepięknie wyglądają skanseny, a i muzea prezentują się tak, jak zwykle - całkiem ciekawie. Kawiarnie wydają się bardziej przytulne (K. ostatnio zrobiła "rozróbę" - oczywiście pod moim okiem - w kąciku dziecięcym. Ona sobie w życiu poradzi). I ogólnie nie ma co siedzieć w domu, nawet z bolącym gardłem. A takie mam, opatulam się po uszy, i wychodzę.

-----

A jakie są Wasze sposoby na ujarzmienie jesieni?

Sorry za ten wpis, naczytałam się parentingów i lajfstajlów...

Znacie ulubione zajęcie ludzkości? Pouczać i krytykować, jako i ja kiedyś chcę.

-----

Nie jestem jeszcze alfą i omegą słowa, choć powoli wspinam się na tą Fidżi. (Tę! A cóż to za metafora?)

Uwielbiam pisać, powtarzałam setki razy, ale prawdziwą wisienką na torcie jest dla mnie korekta. Poprawianie, sposób na dowartościowanie. (Metafora już zużyta. Po co rymy w tekście literackim?)
Eliminowanie powtórzeń, dodawanie przecinków, zmiana szyku zdania, stylistyki, estetyki. Marzenie...

Moje marzenie poboczne - uczyć pisania. Być takim profesorem Keatingiem ze "Stowarzyszenia Umarłych Poetów", który kazał uczniom stawać na ławkach. Pokazać, że słowo to oręż, którym można sobie wszystko wywalczyć. Ton, język grupy docelowej, element zaskoczenia i inne taktyki w celu zapewnienia sobie fajnej pracy, napisania przejmującego listu do ukochanej osoby, dowcipnego wierszyka na Walentynki, ach... Powiedzcie, czego napisać nie można?

Nie jako ucieczka od mówienia, choć w wielu przypadkach zachodzi konieczność.

//gdy tchu braknie, bo płacz zabiera; gdy ktoś nie mówi od urodzenia; gdy słowami brzmi lepiej niż w mowie (a tak może być zawsze); gdy zapach papieru i dźwięk skrobania lub klepania milszy niźli głos własny

Nie ma dla mnie innego zajęcia niż pisanie, a od samego wklepywania słów w monitor też trzeba odpocząć. Trzeba się zabrać za innych pisanie.

I chciałabym, naprawdę bym bardzo chciała, móc kiedyś z pewnością siebie, wiarą i czystym sumieniem pójść do placówki edukacyjnej i powiedzieć: Dajcie mi wakat. Mogę uczyć pisania, za darmo! MAM KOMPETENCJE.

Obawiam się jednego. Pisarz czy redaktor nigdy nie stwierdzi, że to już. Że to szczyt jego możliwości, bo zawsze można bardziej się wysilić, większą wenę złapać za skrawek unoszącej się ku niebu szaty.
Będę wtedy czekać cierpliwie, pisząc codziennie, na jutro, które nigdy nie nadejdzie.

Kopnij mnie ktoś we właściwym momencie tam, gdzie słońce nie dociera.

Bo nawet tak trochę wyglądam. A tak serio, to na gratisography nie było ilustracji związanej z pisaniem.


-----

Dlatego mocno zastanawiam się nad dołączeniem do Klubu Pisarskiego online.

Brać? A może ktoś z Was się skusi?
Naturę niewątpliwie mam destrukcyjną, a jej rozwojowi sprzyjają pewne okoliczności.

1. Dziecko
2. Praca w domu
3. Ambicje jak stąd do nieba
4. Samo(i innych niestety)dyscyplina
5. Liczne pasje

-----

Nie narzekam. Mogę tyrać przez cały dzień z uśmiechem na ustach, bo energii mam aż nadto. Lubię się ruszać, wychodzić z domu, to biegam za K albo ją gdzieś wywożę.; lubię gotować, to gotuję niekiedy dwa obiady; lubię pisać - wiadomo, piszę rano, popołudniu i wieczorem; lubię prać, sprzątać, czytać, remontować, kupować i wiele innych rzeczy. (Jedyne co mi przychodzi do głowy, to nie lubię marnować czasu, co po urodzeniu dziecka jest dla mnie grzechem śmiertelnym).

Znacie to? To prosta droga do zajechania, nawet Skorpion wysiądzie.

//Słyszeliście o zmianie znaków zodiaku? Mało co mnie wnerwia, ale to... 

Dlatego od czasu do czasu muszę się ratować. Jak?

1. Oddychaniem. To sposób najbardziej naturalny - gdy chcesz się uspokoić, oddychasz głęboko. By odzyskać harmonię w życiu, poświęć codziennie kilka minut na oddychanie. Połóż się na płaskim podłożu, na brzuchu połóż średniej ciężkości książkę i oddychaj jak najgłębiej, unosząc ją przy wdechu. Szybko załapiesz, o co chodzi. Uwaga! Grozi zaśnięciem.

źródło: https://nerwicapokonalem.wordpress.com/oddychanie-przeponowe/


2. Melisą. Przed spaniem albo w ciągu dnia, wypitą choćby zimną. (Która matka pije ciepłe? Założę się, że cappuccino, które tu sobie zaraz przyniosę, skończy pewnie w zlewie, bo K. się obudzi). Melisa robi takie ciepło w sercu i odgania kołatanie. Jak wypiłeś melisę, to przecież MUSISZ zasnąć.

3. Magnezem lub żelazem. Już znam mój organizm na tyle, że wiem, kiedy czego brakuje. Żelaza: ogólna słabość, pojawiające się przed oczami niebieskie kropki. Magnezu: kołatanie serca, mrowienie w kończynach dolnym, drżące ręce. Jak by to powiedziała Brodka, "wygodnickie lęki". Fajna piosenka mi się skojarzyła, obczajcie:


4. Świadomością chwili. Ostatnio popularne pod nazwą treningu uważności. Chcesz spróbować teraz? Ok. Pomyśl sobie: "oho, czuję, że jestem. Czytam fajny post na blogu i jest fajnie". Najmilej łapać chwile niecodzienne. Moje ostatnie (z tego tygodnia): zapach lasu, lody miętowe z czekoladą i kokosowe, leżenie na nowym ogromnym łóżku, opalanie się w piaskownicy gdy K. spokojnie się bawi, smak zupy z cukinii... Z jednego dnia nałapać można mnóstwo, a potem wyciągać na rozweselenie jak dżem ze słoika. Pisałam kiedyś o łapaniu chwil.

5. Filmem lub serialem. Jak mnie wciągnie, to nie ma zmiłuj, robota idzie w las. I dobrze, od czasu do czasu "Top Model" czy "Voice of Poland" są wybawieniem narastającej frustracji. Nie ma to jak niezobowiązująca rozrywka.

6. Wychodnym. Kilka godzin na zakupach lub pogaduchach ma podobną moc.

Łapka w górę, jeśli na własnej skórze odczuwacie, że nie trzeba pracować w korpo, by się zajechać. Jakie są Wasze doświadczenia?
Celowo części tytułu oddzielone są kropkami. To znak, że można się puknąć w czoło.

-----

Podróżowaniu z dziećmi najmniejszymi poświęcono setki artykułów blogowych i prasowych, tysiące liter na forach. Jechać czy lepiej dać sobie spokój? Do Turcji, do Egiptu, do Chin czy Tajlandii? Kiedyś nie myślałam o tym wcale. Następnie: chyba jednak trzeba będzie poczekać. Później odkryłam The Family Without Borders i pomyślałam: jak oni dają radę, to my nie damy? A potem narodziła się K. i przekonałam się, że nie wszystkie dzieci są takie same. K., na ten przykład, to dziecko ruchliwe.

Takie, które odkąd poznało kryjącą się w odnóżach moc, nie usiedzi. Chyba, że je.
I weź tu takie zamknij na kilka/naście godzin.

Opcje podróży nad morze zawęziliśmy do:
 - samochodu nocą (zmęczony kierowca; ryzyko, że K. obudzi się w środku nocy i będzie chciała rajcować na leśnej drodze; wypadki losowe z winy samochodu, mało komfortowe);
 - pociągu (szybciej niż samochód, więcej miejsca na osobę (choć mogło się zdarzyć i tak, jak w promocyjnym kursie z Rzeszowa do słowackich Medzilaborców - 5-ciogodzinna podróż na stojąco, której, na szczęście, nie odbyliśmy), koszt porównywalny do kosztów paliwa lub nieco mniejszy).

Padło na Pendolino z Rzeszowa do Gdyni. Ośmiogodzinna trasa, przedział rodzinny.

Przekopałam wcześniej Internet wzdłuż i wszerz. Jedna z blogerek pisała, że przedział rodzinny oznacza cały przedział dla matki i ojca z max. dwójką dzieci. Nie można go zarezerwować ani kupić nań biletu przez Internet (bez komentarza), zatem miesiąc przed terminem wyjazdu udałam się na dworzec PKP. Pani (jak zawsze w PKP, "miła") poinformowała mnie, że dziecko nie dostanie w przedziale miejscówki. Bilety trzy sprzeda, miejscówki dwie. Dobrze, że K. i tak by tego miejsca nie zagrzała. A w drogę powrotną miejsc nie ma. Po prostu nie ma.

Przedziały rodzinne Pendolino zajmują osobny wagon, co jest niezwykle wygodne dla rodzin i reszty pasażerów, z wiadomych względów. Na korytarzu w wagonie rodzinnym panuje dzicz, co mnie i K. bardzo odpowiadało. Dzieci raczkujące i chodzące, również te najmniejsze, zapoznają się i wymieniają się zabawkami. Rodzice uśmiechają się do siebie. Pełna kultura przy akompaniamencie żłobkowego gwaru. Wiadomo, dziecko zamknięte szybciej zmęczy się niż zamknięty dorosły, jednak nawet małą torpedę da się jakoś opanować, nie ograniczając jej na każdym kroku. Przygotować się na fitness. I przeżyliśmy bez płaczu.

Pendolino.


Lala w przedziale, na dolnym łóżku.
W drugą stronę podobnie, choć było dłużej (13 godzin w wagonie sypialnym w TLK) i ciekawiej. Wagon sypialny naprawdę był już dla nas. Trzy "łóżka", umywalka, szafki na pierdoły, wieszaki i pan z Warsu, który podśpiewywał hity disco polo. Ponadgodzinne opóźnienie zrekompensował komfort przedziału. Było gdzie szaleć i zapoznawać się.

Czy już wspominałam, że wakacje z dzieckiem mogą być najbardziej czaderskie, pod względem liczby poznanych osób? Od hiszpańskiej rodziny, przez szaleńca wyśpiewującego numery retro na miejskiej plaży, po spoczywające na ławeczce babcie. K. zdecydowała się podbiec do wszystkich. Żadne tam "nie wolno", tak ma być.

To co, pakujemy dzieci do pociągów?
Czyli na początku chwytałam się wszystkiego, co przynosiło pieniądz. Jak każdy z nas.

-----

1. Kilku dni spędzonych na truskawkowym polu nie wspominam mile. Całe dnie zbierania niewprawionymi jeszcze rękami za marne grosze. W Polsce, 10 lat temu. Nie dlatego marne grosze. Widać nie byłam dobra w tym sporcie.

Czego mnie to nauczyło? Że by mieć uczciwie, trza się oharować. Inaczej nie beje.

Śniły mi się po nocach
2. Godzinami siedziałam przy biurku i lepiłam z modeliny... kolczyki. Jabłuszka, gruszeczki, bananki. Poniosło mnie i zrobiłam nawet Mony Lizy. Wydrukowałam obraz w formacie 2 x 3 cm (prawa autorskie wygasły, c'nie?), po czym umieściłam go pod modelinową ramą, przykrywając dla ochrony warstwą folii. Ktoś nawet kupił te kolczyki na Wizażu, tyle że... Kasy nie zobaczyłam. W końcu to była sztuka dla sztuki, nie dla pieniędzy.

3. Obrzynałam z kleju płytki ceramiczne. Łazienkowe, basenowe, takie małe kwadraciki, które miały służyć do ułożenia mozaiki. Wysuwanym nożykiem, kilkaset dziennie, znów kilka godzin przy biurku. Moje pierwsze freelancerskie zlecenie. Wyrobiłam sobie dłonie i przekonanie, że każda praca popłaca. To było niezwykle odstresowujące zajęcie.

Takie pizdułki. fot. articulo.mercadolibre.com.mx
4. Zajmowałam się transkrypcją wywiadów socjologicznych z osobami uzależnionymi od alkoholu. Przesłuchałam kilkadziesiąt godzin rozmów. Te same pytania, inne odpowiedzi. 8 na 10 rozmówców nie wykazało się elokwencją, nie sposób było zainteresować się ich historią. Pozostałych dwóch opowiadało tak, że jako pierwowzory mogliby znaleźć się "Pod mocnym aniołem". Nauczyłam się mocno wytężać słuch, pisać szybko i bezwzrokowo, maksymalnie skupiać się na pracy. I dowiedziałam się, co znaczy "zaszyć się".

5. Robiłam materiały dziennikarskie dla Radia Rzeszów. Wspominam najmilej. Wyszukiwałam nowinki kulturalne i ciekawe inicjatywy, umawiałam się z ich inicjatorami (i moimi idolami niekiedy - Grabaż, I<3U), rozmawiałam w miłej atmosferze, a potem godzinami montowałam, dopracowywałam, słuchałam. Świetna robota! Odkryłam, że mam do niej predyspozycje - umiem rozmawiać, zadbać o sprawy techniczne i pracować głosem. Głos można zmienić, serio! I wyeliminować wszystkie "yy". Kopa dawało mi to, że wielu rozmówcom trząsł się głos. To jak mój mógł wtedy? Po kilku miesiącach audycja studencka została zawieszona. Potem przywrócona, ale mnie już nie było...

6. Prowadząc bloga o pisaniu dla firmy oferującej redakcję prac wszelakich, mogłam wyżyć się kreatywnie, w mojej ulubionej dziedzinie. Tworzyłam posty odnoszące się do problemów: od czego zacząć pisanie pracy licencjackiej? Jak znaleźć dobry temat na pracę? Jak pisać dla konkretnej grupy docelowej? Trzy tematy tygodniowo, około dwanaście w miesiącu - bazy tematów wciąż nie wyczerpałam. Znów pisać o pisaniu - marzenie... Może za kilka(naście) lat, jak już będę tak serio wymiatać? W tej robocie nauczyłam się Wordpressa, systematyczności i wcześniejszego planowania tematów.

7. Obecnie zajmuję się copywritingiem freelancingiem. Koszmarek językowy, prawda? Tworzę content (brr...) na strony internetowe i do gazetek firm przeróżnych, bezpośrednio lub przez pośrednika. Marketing ostatnio artykułem stoi, więc robota dla niespełnionych pisarzyn jest. Jedne zlecenia lubię bardziej (podróże, języki, kultura, dziecko), inne mniej (mechanika samochodowa, fotowoltaika, ekonomia), ale staram się przyjmować wyzwania na klatę. Lubię to? Wciąż nie wiem. Pisać zawsze jest przyjemnie, nawet listę zakupów, więc miło i łatwo mi to idzie. Jednak to nie pasja.

Bo ja właśnie taka niespełniona (jeszcze) jestem.
Pierwszy wymarzony zawód z dzieciństwa - pisarz. I zamiast postawić na nieomylną babską intuicję, zaczęłam wymyślać. I dopiero teraz, kuźwa, 50 stron powieści zapisanych + krótki dramat, który kurzy się na dysku.
Lepiej późno, niż później będę tym pisarzem.

----

Zapomniałam o stażu w TVP i rzeszowskiej firmie produkującej apki! Jak mogłam? Nie były to doświadczenia bardzo dla mnie udane.

Za to robiłam masę mega-interesujących rzeczy za darmo, ale o tym może w #myFirst7VolunteerJobs? Ciekawe, czy hasztag chwyci.

-----

A jak wyglądały Wasze ścieżki zawodowe? Proste czy kręte? Na szczyt czy do dziury? Ciekawa jestem.
Mam skłonności do przesady, co już wiecie. Piszczenie na widok ulubionego wokalisty/aktora/człowieka będąc w wieku lat 25,5? Robię to.

-----

Mój ulubiony aktor. fot.www.backstage.com


-----

Najpierw serce, później rozum - dlatego też względem artystów wyznaję kult.


A zakłuło mnie po tym filmie, po tej scenie. I następnej, w której Dwayne mówi:

 - You know what? Fuck beauty contests. Life is one fucking beauty contest after another. You know, school, then college, then work. Fuck that. And fuck the Airforce Academy. If I wanna fly, I'll find the way to fly.

Do tej pory słyszałam to zdanie w różnych odmianach setki razy. Dziesięć lat temu było dla mnie prawdą objawioną. Może przez to w aktora wsiąkłam.

-----

Paul Dano grywa w filmach różnych, niszowych i komercyjnych, głównie jednak festiwalowych. Przeważnie postaci wrażliwe. Niekiedy tak bardzo, że przeradzają się w psychopatów. Jego bohaterowie mają problemy - z agresją, samoakceptacją, życiową pustką, blokadą twórczą. Zawsze są jacyś. Bardziej wyjątkowi niż podobne postaci grane przez bradów pitów i innych johnów, to zasługa aparycji Dano. Określanej wielokrotnie jako "brzydkiej", "ohydnej", w najlepszym wypadku "oryginalnej". Po prostu jest, ja nie wartościuję.

Tu różne jego oblicza.

Tu wyszedł bosko. fot.: www.theguardian.com
Czuję, że człowiek ów nie ma granic. Wcielając się w postaci z problemami egzystencjalnymi, zachwyca mnie ekspresją.

I mogłabym tak piać, i piać, i piać... Napisać Wam o tym, że równie świetnie zagrał samotnego pisarza, młodocianego ojca, seryjnego zabójcę i rozbitka...

Zaraz, zaraz, film o rozbitku ("Swiss Army Man") jeszcze nie wyszedł. Czekam jak na wyprzedaże, a nawet bardziej. Główne role: Paul Dano i Daniel Radcliffe, pierwszy żyw, choć chciał się powiesić; drugi trup, który ożywa. Ich wspólna przygoda w poszukiwaniu cywilizacji po katastrofie. Jak można zrobić klapę z takim scenariuszem i aktorem? Wiem, że będzie świetnie.

-----

Post trąci gimnazjum, ale wierzę, że i Wy macie ulubionych artystów filmowych.
Którzy to?
I nie chodzi tutaj o Dragon's Den Game, których pełno jest w sieci.

-----

pure Corel logo
Dragon's Den UK to niezwykle wciągający program telewizyjny, traktujący o biznesie. Koncept? Opiera się na współpracy dwóch grup: multimilionerów i początkujących biznesmenów. Drudzy przedstawiają pierwszym swoje kiełkujące biznesy, zachęcając do inwestycji. Pierwsi starają się wyniuchać interes, przekazując pieniądze na ręce najbardziej obiecujących przedsiębiorców. Każdy odcinek składa się z kilku prezentacji. Te w dużej mierze pozbawione są ozdobników (chyba że wpisują się w konwencję produktu lub usługi) - nie ma cekinów, kiczowatej muzyki, ziania ogniem (chyba) i sikania pod wiatr.

Co najlepsze?

Dragoni są SZCZERZY.

Nie lukrują, ale i nie jadą z góry do dołu po uczestnikach dla efektu medialnego. Mówią, co myślą. Nieśmiałym dodają odwagi, zestresowanym każą oddychać. Szukają złotego środka między pomocą a zwrotem z inwestycji. Kamera ich kocha, miło się patrzy. I ten cudowny akcent...

Sezonów do tej pory 13, właśnie wystartował 14. (Wrzucaj ktoś na YouTube'a, błagam!, a raczej: pls, put in on YouTube esejpi).

Sezon 13. fot: startups.co.uk


Niby nie mam na nic czasu, ale naoglądałam się sporo. I na podstawie prezentacji uczestników

//W razie gdyby ktoś zamieszkiwał Wyspy i chciał złożyć Smokom propozycję nie do odrzucenia

napisałam poradnik: jak uzyskać wymarzoną inwestycję w Dragon's Den?

1. Wyceń firmę zgodnie ze stanem aktualnym

Wykłada się na tym ok. 3/4 przychodzących do programu przedsiębiorców, mimo że niezgodna ze stanem faktycznym ewaluacja wkurza inwestorów. Wydaje im się, że ktoś chce ich naciągnąć - bo jak może wycenić firmę wartą 70 koła na milion na podstawie pieciolętniej prognozy finansowej? Dragoni chcą wiedzieć, ile wyłożyło się kasy, jaki był zysk za rok ubiegły i aktualny, jaki stan posiadania (towar w magazynie, kasa w banku), kredyty, podział udziałów - i na podstawie tego inwestować zgodnie z realistyczną wyceną. Proste.

2. Znaj swoje liczby

To też często pojawiający się problem. Niektórych zjada stres, niektórym liczy program komputerowy ubogi w opcje. Ktoś, kto nie pamięta liczb z trzech lat wstecz i co najmniej na trzy do przodu, ma nikłe, jeśli nie zerowe, szanse na uzyskanie inwestycji. Bo jak dać komuś, jeśli nie wiadomo ile?

3. Przećwicz podchwytliwe pytania

Wynalazek, który powstał w przebłysku geniuszu, w Dragon's Den może zostać brutalnie wyśmiany (jak w polskiej wersji podpierak. Pęknąć można). Innowacyjne pojazdy, długopisy dopasowane rozmiarem do wieku (i zapewne wzrostu) dziecka, chipsy ekologiczne o smaku błota (przenośnia) nie dostały szansy. Z drugiej strony... Wiecie, że dragoni odrzucili kilka lat temu Tangle Teezer?

4. Uśmiechaj się

Dla rekinów finansjery liczą się (niby) tylko liczby, ale uśmiech pomaga. Zawsze choćby odrobinę.

5. Wyłóż wszystkie karty na stół

Nie ma nic gorszego, niż po kilkunastu minutach rozmowy napomknięcie o poszatkowanym torcie udziałów, wielotysięcznym kredycie czy drugim, stratnym, biznesie (o którym nie za bardzo chce się w dodatku rozmawiać). I jeśli patent, to nie "złożony wniosek patentowy", a list intencyjny to nie "wymiana interesownych e-maili". Informacje dodatkowe przekaż na początku, a dragoni docenią szczerość i, wierz mi, zaczną główkować, jak się odnaleźć w niewygodnej sytuacji, miast odrzucić Twoje przedsięwzięcie z marszu.

6. Miej wizję

I pasję. To widać, to przyciąga. Osoby z natury flegmatyczne muszą uważać na autoprezentację - czasem mogą sprawiać wrażenie niezainteresowanych tematem. Demonstracja pełna werwy, wibrujący optymizm i ten błysk w oku. To biznesowe jury lubi najbardziej. A american british dream ma szansę się spełnić.

Zainteresowałam Was trochę tym odstającym od reszty programem?

Dla mnie to mega-motywacja do robienia "czegoś więcej".
Nie, zgłupieć nie można. Research

//"dlaczego płacze"

     //Słyszeliście o wynalazku zwanym "WhyCry"? Podobno trafnie odgaduje potrzeby płaczącego dziecka, taki mały aparacik ze światełkami.

//"zielone kupki u niemowlaka", "przepisy dla niemowląt", "co oznacza temperatura 35,9" - zepsuty termometr, hehe, "sposoby usypiania" - jeszcze większe heheszki, "pomysły na prezent dla roczniaka"

angażuje umysł dostatecznie. Co jednak z ludźmi światłymi, dla których trening szarych komórek to poranny papieros, przebieżka, kawa?

Doświadczyłam, to się podzielę.

Lala

-----

Pierwsze dwa, trzy tygodnie "po" to czas na docieranie się z małą, pachnącą człowiekiem kulką. Drzemki - chwila na głupotę, seriale. Najpierw nadrabianie, później poszukiwanie fajnych-nowych, w końcu nuda. Dna sięgnęłam, oglądając TVN-owskiego gniota (na moje usprawiedliwienie, z Cezarym Pazurą). Powiedziałam: dość i zapisałam się na...

1. Kurs programowania na Udacity. Dobrze wiecie, jak bardzo nauka nowej umiejętności ekscytuje i dowartościowuje. Bejbi blues wpędził mnie w myślenie, że już nigdy więcej nie będę oddychać wieczornym powietrzem, nie wyjdę na imprezę, w ogóle nigdzie. Dzięki arcyciekawym praktycznym lekcjom miałam przynajmniej pociechę, że jeśli siedzę w domu, to robię z tego użytek. Umiejętność została, czeka na ciągłe (a można w nieskończoność) poszerzanie.

2. Dobra organizacja z pewnością rozrusza trybiki. Nie będę polecać sposobów. Uważam, że każdy powinien wypracować własne: czy organizować obiady na bieżąco, na cały tydzień, a może od razu na cały miesiąc, ale bez układania ich w kolejności chronologicznej? Jaki system finansowy prowadzić? Kopertowy, korzystać wyłącznie z excelowskich tabelek czy poszukać gotowych arkuszy... Gdy pojawia się wrzeszczące stworzenie, początkowo czas kurczy się dziesięcio-, pięciokrotnie. Należałoby wykorzystać go jak najefektywniej, oczywiście bez zaniedbywania rodziny. Jak? Dla mnie osiągnięcie takiej harmonii wciąż stanowi wyzwanie, jednak staram się.

3. Ekspert w swojej dziedzinie. Lubię być. I nie ukrywam, że jeśli chodzi o dziecię, to jestem oczytana (co nie oznacza, że wszystkie rady wprowadzam w życie). Podoba mi się ustanawianie planu dnia i sposoby na usypianie Tracy Hogg, metoda jedzenia BLW (choć nie od 6-go miesiąca) i dawanie dziecku wyboru. Intryguje mnie dyscyplina francuska, a drażni amerykańska. Rozumiem, jeśli ktoś chce się opierać wyłącznie na intuicji, ta w końcu rzadko zawodzi. Lubię jednak odrobić zadanie domowe. Często nie dla samego odrabiania, a po to, by było zrobione. Cóż, przywara...

4. Arcypoważne konwersacje - to punkt dla zdesperowanych. Nigdy nie lubiłam paplaniny "kotek, piesek, słoneczko", lub, o zgrozo!, "śłonećko". Nie uniknę, wiem. W wielu wypadkach staram się jednak nie spłycać obrazu Matki Bożej Częstochowskiej do "bozi". Jak mam flow, to ciągnę. Że w Częstochowie mama widziała obraz, że to wiara chrześcijańska, że w niej się urodziliśmy, ale są i inne. Że taki na złoto, że to często wykorzystywany materiał w kościelnych ozdobach. Ale że złoto tak naprawdę nie musi mieć większego znaczenia, niż świat mu przypisuje. Dziecko może nie zmądrzeje, ale i ja nie poczuję się gąbczastomózga.

5. Praca... . Można szybciej wrócić na etat (rozdarcie psychiczne, wyrzuty sumienia, abstrahując od zwykłej konieczności powrotu do pracy) albo, jak ja, do frilansu. Zakładałam, że nie będę pisać przez dwa, albo nawet i trzy miesiące po porodzie. Hehe. Miesiąc i byłam back in business, bo zaczynało mi brakować. Praca lekarstwem na wszystko, byle nie stresogenna.

6. ...kreatywna. Czas rekonwalescencji z noworodkiem w nosidle można wykorzystać również na uprawianie hobby. Kiedy, jak nie teraz, przy cycku? Dziergać, pisać, kleić, wymyślać. Komórki, które z mlekiem nie zdążyły wypłynąć, mogą popracować. Znam mamuśki, których dziecię zainspirowało do szycia ubranek i akcesoriów, pieczenia tortów z pięknymi ozdobami i robienia profesjonalnych zdjęć. Nic tylko korzystać i się rozwijać.

A jak tam bilans Waszych połączeń mózgowych "przed" i "po"?


Moim dzisiejszym triggerem do pisania jest Rafaello, które znalazłam u siostry na biurku. Zabije mnie.
-----
Trasa ta sama, wrażenia za każdym razem rozmaite.
- Dobry!
- Dobry, dobry.

Przechodzę koło babci, która na wieść o tym, że bocian przyniósł mi córeczkę, powiedziała: też bedzie. Naprzeciwko dziewięćdziesięciolatek plewi maliny, chyba lubi tę robotę.
Przychodzi do mnie zaskakujący wniosek. Wieś jest dla młodych ludzi, nie dla starych. Wszystko kwitnie, pachnie, eksploduje świeżością, zielonością. Ma tyle energii co ja, mimo że już późne popołudnie. Czerpiemy od słońca. Mam zdrowe nogi, mogę się wydostać z Zapipidopustkowia, kiedy będę chciała. Pojechać, dojść na przystanek, przepłynąć w razie powodzi. Mogę mieszkać na piętrach, pokonywać kręte schody, biegać z dzieckiem. Gdy się zestarzeję, chcę mieć wszędzie blisko. Chińczyka „all you can eat” piętro niżej, kino dwa przystanki metrem. Wystawy, muzea, koncerty. Zajęcia jogi dla seniorów.
Marzy mi się Nowy Jork albo Brisbane. Dlaczego Brisbane, cóż ja wiem o tym mieście? Nic, prócz tego, że leży w Australii. Może podoba mi się nazwa, ale już dziś wiem, że jestem z Brisbane mocno związana. Mam 55 lat, mogę wyjechać i wreszcie żyć pełnią. Bez pieluch, wywiadówek, budowania Biskupinów z zapałek. Pijąc kawę z widokiem na Manhattan albo ocean. Wieżowce w takim wypadku będą z drugiej strony. Chcę do miasta.
Kiedyś myślałam o Tel Awiwie. Tolerancyjne. Tętniące życiem, ale nie metropolitarne. Miasto wolnej miłości, bogactwa kultury, z dreszczykiem emocji. Bomby wybuchają jak „pchełki” na odpustowych straganach, ale jakimś trafem wszyscy znajomi są cali i zdrowi. Nie. Przeczytałam u jakiejś podróżniczki, że Izraelki naśmiewają się z Matek Polek. Że za bardzo chuchamy na dzieci, prowadzamy za rączkę, wcześniej odkażając ją z bakterii.
Pół żyletki leży na wyłożonej kostką ścieżce. Po co komu pół żyletki? Niech ktoś to stąd weźmie, dzieci mogą się pokaleczyć.
//Kurwa mać. Znowu wlazłam w kurzą kupę. Nic to, przystanąć trzeba, kury oglądać.
Ponownie czas zwalnia, w piersiach więcej miejsca na powietrze. Wózek jest lekki, a niebo niebieskie. Ja, co się rzadko zdarza, usatysfakcjonowana obecną życiową sytuacją. Kto powiedział, że wszystko musi być według wzoru? Ja, na studiach matematycznych, trzy lata temu.
Zauważyliście, że Pamiętnik Spacerującej Matki nosi skrót PMS? Permanentny PMS. Dziś mi z tym już niedobrze.
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

0 ciepłych słów
Pisze.

-----

Ta odpowiedź nie satysfakcjonuje znajomych i nieznajomych, którzy pytają: ale co?

//Bajki, hje hje. Zostało mi z podstawówki.

Mam litanię: teksty marketingowe, opisy produktów, teksty na strony internetowe, posty na blogi, czasami zdarzają się recenzje, ogólnie wszystko, na co jest zapotrzebowanie. O, i tłumaczenia! Choć to raczej interpretacje.

A-ha. Odpowiada ktoś, koniec wątku.

A wątek nie zasługuje na zakończenie. Bo mimo iż w rzeczonym momencie więcej grzechów nie pamiętam, za formalnymi określeniami kryje się przygoda.

Żeby było jasne, nie pozwalam sobie na byle co. Piszę dokładnie, co do przecinka, niekiedy metaforą ryzykując. Raz przejdzie, innego razu nie.

Piszę o tym, dlaczego warto pojechać na wakacje na taki czy inny środkowowłoski kemping, choć nigdy tam nie byłam.
W jaki sposób zrobić domowe piwo, choć nigdy go nie robiłam.
Czym jest choroba dwubiegunowa, choć z jej powodu nie cierpię.

Muszę przejrzeć jak najwięcej dostępnych źródeł: Google, YouTube, portale fachowe polsko-, angielsko-, a zdarza się, że i niemieckojęzyczne i inne. Niekiedy podpytać znajomego (,) eksperta. Uporządkować zgromadzone informacje na kartce papieru. Pamiętać o ograniczonej ilości słów i koniecznie, o KW. Keywordach, słowach kluczowych, podanych przez zleceniodawcę lub wyszukanych na Google. Z zaleceniem, by ich nie odmieniać.

Napisane, poszło.

Wraca. Korekta. Niekiedy "brzmi nienaturalnie". Wiem, zbyt dużo słów kluczowych, których przecież wymagaliście. "Skąd takie informacje? Proszę o źródło.", "Zbyt infantylnie to brzmi". Za bardzo i nie do końca.

Robię, poprawiam do skutku. Raz się zdarzyło, że nie potrafiłam.

Czy to lubię? Pisanie komercyjne, ten kopirajting?

//Anegdota z porodówki.

Leżę, mam skurcze co dwie minuty, może co minutę. Przychodzi pani pielęgniarka z ankietą i o zawód pyta.

 - Jaki Pani wykonuje zawód?
 - Piszę... Jestem copywriterem.
 - Kim? Co to jest za zawód?
 - [moja litania]
 - A jak to się nazywa po polsku?
 - Hmm... Twórca treści. Nie ma oficjalnego tłumaczenia.
 - Aha. A coś jeszcze może pani robi?
 - Tłumaczy - wtrąca mój M.
 - Może pani napisać, że jestem bezrobotna - mówię zła, bo skurcz i chcę się pani pozbyć.
 - Nie, bo jednak "coś tam" pani robi.
Myśli.
 - Napiszemy, że tłumacz. A powie mi pani, czy na takim rynku jest zapotrzebowanie na tłumaczy francuskiego?
Kurtyna.

Posypią się litery fot.: P. Rintskrin

Lubię dźwięk, jaki wydają wciskane klawisze. Lubię zabawę literami. Myśli, które po chwili widzę na monitorze, jak w lustrze, jak w myślodsiewni. Migający kursor. Czytać briefingi. Wyzwania. Znaczących coś graczy, grube ryby. Pisać o tym, co mnie interesuje.

Nie lubię pisać z automatu. Kłamać. Spieszyć się, bo deadline. Pisać dla kasy, ale też nie za psie pieniądze. Bez entuzjazmu.

Nie wiem.

-----

Czy jest na sali copywriter? Chętnie poznam lepszych.


Jak sprawić, by dziecko niespełna 10-miesięczne bez mąk przetrwało 5-ciogodzinną dzienną jazdę? (dobra, ze 20 minut marudzenia może było, na końcu trasy)

Należy zaopatrzyć się w:
 - zabawki
 - chrupki kukurydziane
 - cierpliwość do śpiewania "Jadą, jadą misie" 5 razy pod rząd

I zaplanować trasę w porach drzemek + długie postoje.

Teraz do rzeczy.

-----

Dotarliśmy do Cieszyna, miasta położonego na polsko-czeskiej granicy. Czy raczej, miasta, w którym granica została położona. Urokliwego, niewielkiego, a jednocześnie bogatego w atrakcje turystyczne. I mimo że nie skorzystaliśmy z wielu (z K. jakoś nie mieliśmy ochoty na muzea, chcieliśmy, by było jej jak najwygodniej), było warto i fajnie.

Zwierzyna łowna przed Zamkiem Cieszyn


Dość spojrzeć na K., którą zachwyciły cegiełki w 3 Bros Hostel, rzut beretem od rynku
 // I zamiast nudnej relacji...

5 wartości, jakie wyniosłam z podróży do Cieszyna z moim M. i niemowlęciem:

1. Ten piękny, piękny wiersz Marcina Świetlickiego. Nie jest to wartość główna, po prostu zdjęcie już się tu wkleiło:

Patrzcie, co odbite.
Nieco brakuje. Pełny tekst tutaj. (Ktoś mi wyjaśni, dlaczego wiersze w serwisach poetyckich zapisane są przezroczystą czcionką?)

2. Legendę o założeniu Cieszyna. O tym, jak bracia: Bolko, Leszko i Cieszko zostali wysłani przez ojca, by podążać za gwiazdami, rzekomym znakiem z niebios. Rozdzielili się, a w końcu po wielu dniach wyprawy, spotkali. I w miejscu ponownego zjednoczenia założyli Cieszyn. Pełny tekst legendy.

Spotkali się tu.


W studzience pływa T-Rex.

Widok z okna hostelu na p. Irenę Sendlerową
 3. Przekonanie, że z dziećmi wszystko się da. Wiele zależy od naszych upodobań (czy ktoś lubi wchodzić w każdą szczelinę i w każdej sekundzie opowiadać świat), wytrzymałości fizycznej (czy dam radę nieść ruszające się 10 kilo przez kilometr albo i dwa, w razie czego?), psychicznej (nieoczekiwany alarm w pizzerii albo w sklepie - ratunku!) i nastawienia do świata (optymistyczne, pesymistyczne, neutralne).

Zwiedzanie było trudniejsze logistycznie, a z drugiej strony lżejsze, bo nie zawierało tak wielu punktów, jak zwykle. Wolniejsze, ale bardziej dokładne, uważne. Bliżej natury, bliżej ludzi.

K. przesypiała całe noce, ma to w zwyczaju od urodzenia, ale gdyby z niewiadomego powodu włączyła syrenę o 3 nad ranem... Właściwie nic by się nie stało, rodzice zawsze poradzą.

Po raz pierwszy piknik nad rzeką, wielkie skubanie trawy. Pierwsza przekroczona granica. Rozburzona Jenga. Pierwszy tak daleki wyjazd samochodem. Jak ona dobrze dała radę.

Pierwszy czeski śliwkowy soczek


Rzeka zlewa się z trawą
Już nie. To Olza.

 4. Obserwacje z wyjątkowej strefy przygranicznej.

Też mieszkam w takowej, tyle że bardziej rozproszonej. Do przejścia granicznego w Barwinku po obydwu stronach ciągną się Zapipidopustkowia, a w Cieszynie granica znajduje się w sercu miasta.

Na Moście Przyjaźni
Fascynują mnie granice. Terytorialne: krajów, województw, powiatów. Daty urodzin. Niby po obydwu stronach tak samo, ale jednak... nie. Bo jesteś w Czechach, nie w Polsce i masz lat 25 albo 10 miesięcy, a nie 9. Granice wytrzymałości też.

Z granicą zawsze wiążą się jednorożce i fajerwerki
Przypomniałam sobie, jak czeski potrafi być uroczy i niepozorny.

Znajdziesz siłę w serze
Tesinska ulica Hlavna to wielki azjatycki monopolowy. Bez sake i żmijówki, za to z "marihuaninówką", prościej - "konopianką" (nazwy moje - ™).

"W sprzedaży"
Pełno tam ziela. W czekoladzie, wódce, maści, jak kto życzy.
Granicę przepisów widać wyraźnie, ale czy granicę haju?

Tak naprawdę wydaje się, jakby tej granicy nie było.

Są tylko ludzie, mówiący różnymi dialektami jednego języka.

Panie w barze, sprzedawczyni i klientka, rozmawiające o pogodzie.
Grupka gimnazjalistów, która używa jednego słowa na "k".
Rowerzystka, która zaczepia mnie i mówi, że mam "krasne vlasy".

Wymieszani Czesi i Polacy.

5. Wiedzę cząstkową.

Że to w Cieszynie działają zakłady produkcyjne Olza, z których wychodzi słynne Prince Polo.
Że z Cieszyna do Bielska-Białej 40 kilometrów.
Że trzeba wgrać nowe mapy na GPS-a, bo najchętniej prowadziłby serpentynami i po górach. Nowych autostrad i obwodnic nie wykrywa.
Że z dzieckiem jednak najlepiej jedzie się nocą.

W Czechach Dukla taka popularna, hm.
Wycieczka z małym, ruchliwym dzieckiem to takie satysfakcjonujące zmęczenie.

I jako że ten post bardzo mi się rozlazł, bo piszę go ponad miesiąc, zgubiłam wątek.

Niech będą "luźne gadki".

-----

Lubicie z dziećmi jeździć / latać / pływać?










Nie mogę w to uwierzyć. Ten post jest SETNY.

-----

Świętuję jabłkowym Sommersby. fot. gratisography.com

Nie wiem, co mi strzeliło do głowy,

//wiem, wiem... Pisanie we mnie kotłowało, musiałam je uzewnętrznić.

ale to był cholernie dobry pomysł.

Dzięki "Zapipidopustkowiu" poznałam co najmniej kilku cudownych ludzi, rozwinęłam pisanie sporadyczne w nałogowe, a co najważniejsze - nabrałam ochotę na więcej. Więcej Was!

Zaczęło się od do cna przesiąkniętych moim sąsiedztwem Gwarowników, skończyło na cyklach związanych z umiłowanym przeze mnie słowem: Zapipido o słowie i "Lafie w kotwice koszuli" (którego, btw. mam już 39 stron wordowskich - nigdy nie czaiłam, o co chodzi ze stronami maszynopisu). Kolejne wpisy pewnie będą ociekać parentingiem, którego chciałam się wystrzec...

PRZERYWNIK
5 faktów o mnie:
1. Ostatnio czytam wyłącznie parentingi. Ilonę Kostecką, której zazdroszczę pięknych zdjęć (do roboty, bitch! Fotografuj więcej! - żeby nie było, sama do siebie się zwracam) i gadżetów; Makóweczki - właściwie nie wiem, dlaczego (edit: wiem, bo te dzieci mają ładne ubrania); Mamę Gada - równą babką się wydaje (długo zastanawiałam się, czy K. nie jest HNB. Wciąż się zastanawiam, tyle samo argumentów za, co przeciw), a nawet Mamę Ufolinka. Mamuśka ze mnie pełną parą, kocham to. I wciąż kocham "tylko moje" rzeczy, bez których nic by mnie pewnie nie cieszyło.
2. Świat nierzeczywisty ma na mnie ogromny wpływ. Gdy obejrzałam "Klątwę", kilka nocy przespałam (i tak ledwo) z zaświeconą lampą. Moim ulubionym pisarzem wszechczasów jest Stephen King, aczkolwiek czytam go wybiórczo, bo nie znoszę horrorów.
3. Boję się pajęczyn, nie pająków. Dotykam ich czasem w koszmarach.
4. Uwielbiam kolory, najbardziej tęczowy, kolorowy i różnobarwny. Wiąże się z tym umiłowanie do lodów "Papuzich". Kojarzycie?
5. Zawsze miałam wysokie aspiracje (co w pewnym momencie życia mocno dało mi w kość) i dążyłam do tego by być naj. Wciąż wydaje mi się, że mam predyspozycje do tego, by być jakimś geniuszem, najbardziej poczytnym pisarzem świata, kreatorką innowacyjnego medium, nie wiem. Czasami mam wyrzuty sumienia, że nic nie robię w tym kierunku, ale to chyba moje chorobliwe dążenie do perfekcji znów się odzywa. Jakbym co najmniej misję miała, jak jakiś Noe.
KONIEC PRZERYWNIKA

Jubileusz dobiega końca.

Moi drodzy czytacze, jeśli chcecie zrobić mi prezent, udostępnijcie blogaska na FB. Nic bardziej nie cieszy i motywuje blogera (prócz samego tworzenia) niż rosnące statystyki. Najlepsze podarki nie mieszczą się przecież w materii...

Życzę Wam wszystkiego najlepszego,

Wasze Zapipidopustkowie
Bo w piosenkach też

//jak i w reklamie, tekście marketingowym, powieści, całym życiu powiedziałabym

chodzi o historię.

-----

Pamiętam jak dziś dzień, w którym odkryłam Radio Roxy. Siedziałam z kubkiem kawy przy kompie, szukając pewnie materiałów do jakiegoś artykułu lub pisząc, cóż innego mogłam robić? Dowiedziałam się, że Grabaż prowadził w tej stacji audycję, postanowiłam więc obczaić profil muzyczny. Wiecie, co było dalej...

WOW WOW WOW

Piosenki zajebiste, opcja ich oceniania również, audycje szczere i na luzie, w Internecie bez reklam (chyba że autorskich), a w przerywnikach co chwila

Halo! Tu Pablopavo, dzwonię do Ciebie ze snu.
zapętlone. Z piosenki "Telehon" Pablopavo & Ludziki. Słuchałam dobrą chwilę, więc cudem byłoby, gdyby mi się takie chwytliwe hasło nie wkręciło. Postanowiłam przesłuchać płytę jegomościa i... poszło.

Odkryłam drugiego w kolejności ulubionego tekściarza.
 Miasto jest w latach i miasto jest w lecie
Odbijamy się w szybach, gdzie obniżka drwi
Z portfeli tych, którzy mają ciśnienie
Wysokie ciśnienie płatniczej krwi
A nasza krew buzuje tuż po kłótni
Między nami puste centymetry
Jak manekiny obok bywamy okrutni
Ja nie widzę Ciebie, mnie nie chcesz widzieć Ty
Biorę ten dom, biorę ten dom, biorę ten dom
I cały Nowy Świat na świadka
Jestem ostatnim, który chciałby nie trzymać Twojej dłoni
A Ty pewnie jesteś taka sama ostatnia.
("Do stu", Pablopavo & Ludziki)

Swój chłopak, prawda? fot. Jan Zamoyski / Agencja Gazeta
Pablopavo uplastycznia historię w taki sposób, że możemy poczuć jej oddech na plecach. Identyfikujemy się z jego bohaterami, a także rozpoznajemy w nich koleżankę ze studiów, menela spod dworca czy panią z warzywniaka.

Widzę ją z daleka, jak tańczy do piosenek.
Głupich jak czerwone światła.
Znów ją wyniosą, na podpitej tarczy.
Ktoś pośle smsa : "Ale była łatwa".
Potem się zbudzi gdzieś w studenckim mieszkaniu.
Przykryta kołdrą za 18,90.
Wypije kawę i zapali miętowego.
I zniknie szybko, nikogo nie pesząc.
Tamten wstanie trochę później i nie będzie pamiętał,
imienia tej, która sprawiła, że ta pościel taka dziś wymięta.
A Aneta jedzie już autobusem i z telefonu odtwarza całe wczoraj.
Do kogo, o czym pisała.
I że ten typ miał na imię Mikołaj.


("Aneta ucieka", Pablopavo & Ludziki)

Uwielbiam, gdy ktoś opisuje świat takim, jak ja go widzę.

Pablopavo swoje historie opowiada powoli i, wydawałoby się, z rozmysłem. Wiecie, że to jednocześnie mistrz słownego, ultraszybkiego fristajlu? Powtarzam za ciocią Wiki-torią, że to jeden z pierwszych w Polsce wokalistów śpiewających ragamuffin. Choć słuchając płyty solowej i z Ludzikami można odnieść wrażenie, że tak mocno siedzi w poezji śpiewanej. Pamiętajcie o książce i okładce!

Ośmiu - umiarkowanie szczęśliwa liczba
Nadani watahą, co czuje mnie już
Jeśli nie ruszą wszyscy na raz, trójce dam radę
Księżyc o iglicę się ostrzy jak nóż
 ("Ośmiu", Pablopavo)


Jacyś wielbiciele talentu warszawiaka?

I superflow na deser:
"Nomada"

-----

Zapipido o słowie: wprowadzenie
Zapipido o słowie: Taka Sobie Matka

fot.: gratisography.com
Stanęli przed metalowymi drzwiami, prowadzącymi na podwórze kamienicy.
- Hiii – powiedział Bara no Nihongo, zawstydzony, tym razem dlatego, że jego język nie potrafił wykonać r-kombinacji. Nie jest głuchy, zna różnicę między głoską dźwięczną i bezdźwięczną.
Wyglądali jak rycerze przed wejściem do zamku pełnego wroga. Czuli się jak eksplorerzy.
- Wchodzimy – orzekł Seber z bondowską miną. Drzwi zaskrzypiały, buty w połączeniu z kamiennymi płytkami wydały stukot i znaleźli się na ciemnym podwórzu. Nie jaśniało żadne okno, żadna lampa.
 - Bogaty kitajec, mówisz, Seber? - to Rybaś – Spodziewałem się raczej Sheratonu.
 - Karolku, nic się nie bój. Gdybyś choć trochę znał się na kulturach świata, wiedziałbyś, że Japończycy to świry i w podróży chcą posmakować brudnej rzeczywistości autochtonów. Oczywiście tylko pozornie. Słyszeliście o syndromie paryskim? Gdyby mieli mieszkać w tych dziurach, sfiksowaliby do reszty. Idę o zakład, że to fasada, a te mieszkanka mają odpicowane kible, a na komodach stoi chińska porcelana.
Nikt nie odważył się zaprzeczyć. Onieśmieleni nową wiedzą, pomyśleli, że Seber może mieć rację. Po kamiennych schodach weszli na górę.
Chłód kamienicy kontrastował z ciepłem wieczora. Różany Japończyk pociągnął za sznurek typu spłuczka toaletowa i chłopców poraziło. Nie światło, a wnętrze.
- Racja, Seber. Na bogato.
W niewielkim pokoiku odnalazłby się Spartanin. Mógłby nawet powiedzieć, że łóżko dla niego za twarde. Metalowe pręty pospawane niedbale, na nich materac grubości marynarki Antka złożonej na czworo. Zwisająca na chyboczącym się kablu żarówka, miednica na podłodze, bez krzesła i lustra.
- How much you pay?
 - Room tausend five day.
 - Tysiaka, na brodę mojej ciotki.
 - Czy on ochujał?
Doggu leżał na wysłużonym materacu, uniósł głowę i półśpiąc, warknął.
 - My doggu, inu-chan.
 - To kobieta, panowie – powiedział Seber swoim mądralińskim tonem. Jak się tym zaopiekować, nie wiemy. Lafciu, zgodziłeś się wziąć pieska, więc negocjuj.
Bara no Nihongo stał przed Lafem, walcząc. Starał się popatrzeć mu w oczy, przezwyciężyć kulturę. Wskazał ręką psa i głos załamał mu się, zanim zaczął mówić na powrót. Rola na piątkę, choć naprawdę szkoda było mu inu, którą zabierał na spacery po Tokio. Powoli podszedł do niej, jak zawsze dał rękę do powąchania, pogłaskał po krągłej główce, po czym sięgnął pod łóżko, do walizki. Wyciągnął kolorowe wstążki. Wybrał tę w różowo-białe paski i obwiązał kosmyk sterczącej na głowie sierści.
- My rabu – powiedział, patrząc psu w punkt między oczami. Strzeżonego duchy strzegą.
 - Co to jest rabu? - zapytał Laf nieświadomie.
 - Love – odpowiedział Seber.
- Kruca fiks. Ile bierzemy z tym piesem?
 - A ile kosztuje kuracja przeciwpchelna? Przelot zwierzęcia do Japonii? Jedzenie masz, będziesz jej dawał resztki z obiadu. Mała jest, wiele nie zeżre.
 - Nie ma mowy. Sam się nie zabieram za to. Pies będzie po tygodniu u każdego. Najpierw tydzień u nas, potem u Sebera, u Rybasia i u Krzysia. Zrozumiano? Nie mamy warunków. - spojrzał na Antka. Wiedział, że nie ma nic przeciwko.
 - Zgoda. Każdy po tygodniu, każdy po dwie stówy.
 - Seber, to jest kupa kasy. Myślisz, że ten Japończyk tyle ma i mieszka w takich warunkach? - w końcu odezwał się Krzysiu, którego słodkie zamroczenie alkoholowe powoli opuszczało. Wystarczyło mu wypić jednego browara, by pogrążyć się w stanie cudownego uspokojenia umysłu. Pił rzadko, raz na miesiąc. Nie był już tak nieśmiały, jak kiedyś.
 - Jak ma na wstążki i takiego pieska, to ma i dla nas, nie bój nic. Poza tym kitajce są bardzo oszczędni.
 - Ta, i nie znoszą takiego syfu... OK, Japan man. We take care of your dog. We need money for eating.
 - Moni? Itin?
Laf przetarł kciuk o palce wskazujący i środkowy, po czym, trzymając niby-łyżkę, uniósł kilkakrotnie rękę ku ustom.
- Psy tak nie jedzą, Laf - spostrzegawczo odezwał się Rybaś.
- Zrozumie.

-----

Laf w kotwice koszuli #1
Wiecie przecież, że nie da się.

-----

Od jakiegoś czasu cieszę się małymi, tycimi chwilami. I gdy zdaję sobie sprawę, że teraz właśnie oto w tym momencie je przeżywam, to wszystkie tik-taki przestają na chwilę tykać. Wiem, że to znacie.

Zatem:

1. Spójrz w lustro. Wiem, że czasem boli, bo zmarszczki, siwe włosy, pryszcze. Bywa, że cierpienie przy spoglądaniu na własny wizerunek to stan permanentny. Ale nie o tym... Popatrz, tak wyglądasz teraz i być może już niedługo, a pewnie już nigdy. Ten kolor włosów, cięcie, makijaż. To zadrapanie na policzku, ukruszona trójka, podkrążone oczy. Będzie tylko głębiej, obwiślej. Nie dołuj się jednak, bo liczy się dziś, a dziś nie jest jutrem, nie jest później.

Ja patrzę na K. i widzę, że się zmienia. Że dziewięciu miesięcy piętnastu dni nie będzie miała już nigdy.
Na początku było ciężko, ciągły nie-wiadomo-czego-chce płacz, ale już wtedy zdałam sobie sprawę, że nie chcę pilota jak z tego amerykańskiego filmu (z Adamem Sandlerem i moim kochanym Cameronem Monaghanem), tylko przeżyć z K. każdy dzień jej maleńkiego życia, od początku do końca. Bez znieczulenia.

Czymże chwila w porównaniu do wieczności?
2. Powąchaj. Tyle emocji gubimy, ignorując zapachy! Czym pachną Twoje ręce? Nowym mydłem, pietruszką, kremem do pupy? Wwąchaj się w zapach miasta lub wsi o poranku. Wdychaj powietrze nad wodą albo po deszczu. Dbaj o własny zapach. Kupuj kawę w ziarenkach i miel. Gotując, wąchaj, przed jedzeniem też. Facetów i niemowlęta (jak zboczeniec jakiś).

3. Pamiętnik. Głupie, dla nastolatek? Nie przejmuj się, to tylko dla Ciebie (albo i dla połowy świata, jeśli masz zamiar publikować na blogasku). Gdy zapiszesz ważne sprawy, głębiej je przeanalizujesz, mocniej się zastanowisz, a w efekcie będziesz bardziej pewny swych decyzji.

//Pewny czy pewna? A może "pewne", używając dyplomatycznie formy nijakiej do mojej proporcjonalnej męsko-żeńskiej publiki?

Do zapisków możesz wrócić po miesiącu, roku, latach. Żeby wiedzieć, że choćbyś jak się nie starał, to "po ptakach" dzień chwytać możesz jedynie za papier.

4. Pojedź.

Np. do Cieszyna.

Wiem, że w podróży czas mija szybciej. Ale jest tak fajnie, razem, że cieszysz się tym, inaczej niż codziennością. Wystarczy tylko na chwilę zmienić otoczenie, spojrzeć na sprawy z dystansu, zwolnić przede wszystkim i porzucić obowiązki, żeby dostrzec, co masz, co osiągnąłeś.

Nie mów, że nie masz kasy ani czasu. Przecież możesz mieć.

5. Wyciągnij baterie z zegarka. Serio. Wyłącz telefon, usuń z pola widzenia wszystkie zegary. Ciekawe, jak często z przyzwyczajenia będziesz zerkać w ich kierunku? Ostatnio wszystko robię na czas: K. je o określonych porach, ja w zasadzie też, 5 minut sprzątania, 30 minut pisania... I tak naszym światem rządzą liczby, o tych na banknotach nie wspominając.

Dzień bez zegarów, raz na jakiś czas, luzuje. Na przykład teraz. Nie spinałabym się, że zaraz muszę iść spać, bo o 6 rano pobudka. Siedziałabym do pół-nocy i oglądała seriale, a niewyspaniem martwiłabym się rano, a może i byłoby warto.

-----

Sprawdzone na mnie. Opanowuję trudną sztukę łapania tego, co ulotne i zachowywania w danym momencie pełnej uwagi.

-----

A Wy, macie sprawdzone sposoby na zawieszenie się w czasie?

author
Berenika Kochan
Mieszkam na Zapipidopustkowiu. Chcecie wiedzieć, gdzie to jest? Poczytajcie i domyślcie się. Poza tym interesuję się światem: krajami, językami, zwyczajami i dogadywaniem się na polu międzynarodowym. Ciekawie tu, nie powiem.