02.03.

Demolka. Trzeba zburzyć stare, żeby powstało nowe - czy jakoś tak. Zmiany.

//Mniej enigmatycznie. Popraw się, bitch!

Śnieżyczki ciągle w pąkach, co rano przysypywane śniegiem. Huhuha, zima zła, popołudniu ucieka. Na rzecz plusowych temperatur. Słychać już "wio, kurwa, wio" i przeraźliwy koci pisk. Kotka zamknięta, wystawia się na parapecie boiska niczym pani zachęcająca do skorzystania z usług klubu w dzielnicy czerwonych latarni. Tyle że do boiska nikt kocura nie wpuści. Wieje.

06.03.

Wieje. Pierwsze promienie słońca ładują witaminą D. Leżymy w kojcu, K. ślini się na mnie. Najpiękniejszy krajobraz świata.

Spacerujemy, obserwujemy dzieci wracające ze szkoły, kilkuletnie. "Madzia, chyba Cię powaliło!". Też tak mówiłam w takim wieku, ale postanawiam sobie, że K. będzie grzeczna, kulturalna, taktowna. To odruch. Dobrze wiem, że wolę, by była stanowcza, spontaniczna, miała własne zdanie, więc i tę granicę grzeczności w poszukiwaniu balansu przekroczy. Już teraz wpuściłabym ją w tornado, byleby miała frajdę (btw. wiecie, że Frajda to żydowskie imię?). To porównanie do życia pełnią, nie samodestrukcji.

Frajda K. Podoba mi się. W tym zdaniu miałam się do czegoś przyczepić, ale nie, naprawdę mi się podoba.

15.03.

Bloody hell, głodna jestem. Idę coś zjeść.

[20 minut]

Oho, K. wstaje. Nara!

[3 godziny]

3cia godzina niedźwiedź łapie, hehe. Racja, chodzę po domu i podśpiewuję "a kiedy dzień nadchodzi, dzień nadchodzi", ale mózgu mi jeszcze nie zlasowało. Staram się traktować K. poważnie i tłumaczyć jej różnice między największymi religiami monoteistycznymi, żebym nie zgłupiała do reszty. Na polu towarzyskim lekka bida, wszystko przez remonty.

//Wiedzieliście, że w piosence "Idziemy na jagody" jest fragment:

"Pójdziem na jagódki ,wysmarujem bródki
do kosza połowę a resztę na głowę
trochę sobie zjemy, się wysmarujemy
zatańczymy, nowy taniec jagodowy."


Na, srsly, głowę? Potem dziecko przyjdzie z włosami w jagodach. Wiem, bo odgrywałam scenki z "Kajtka bez majtek". Byłam Wojtkiem.

Zima, może będą w końcu białe święta?
Spowszedniało mi.

21.03.

Trzeci dzień tkwię w marazmie, staram się wygrzebać. W przerwie od pisania piszę tu - tam o tym, skąd się wziął język. Wiecie, że język plemienia Bantu, zamieszkującego Górę Kilimandżaro, miał 14 czasów i około 20 odmian rzeczownika? Whatever, polski język jest tak piękny, że nie zamieniłabym go na żaden inny. To mi przypomina, że czas na kolejne "Zapipido o słowie".

To kolejny argument, który skutecznie chroni mnie przed emigracją. Nie cykl postów, język. Czymże jestem bez języka? Wiecie, nie chodzi o patriotyzm, gdybym umiała pisać po angielsku tak, jak po polsku, już klepałabym w klawiaturę bez "ł" i "ó". Uważam, że by pisać pięknie, trzeba w języku się wychować, żyć, chłonąć. Poza tym (pytanie do filologów, proszę o szczerą odpowiedź), czy angielski daje możliwość takich słownych manewrów? Thought so.

Zaklepałam bilety. I "o ile nie rozdziobią nas kruki i gile", "mamy spore szanse" lecieć w maju na południe. Oczywiście, że się boję. Swojego strachu tylko, bo K. będzie zachwycona.

29.03

Czymże jest chrzest, kościół? Kimże ksiądz? Te pytania powracają do mnie okolicznościowo. Jak człowiek śmiał Boga zamknąć, zaszufladkować, przypisać mu słowa i cele?

Czuję Boga, naprawdę. Ale czy czuję naprawdę? Bo ten, co się wysadza, też czuje, tego samego. Czy każdy spośród tych brodatych tysięcy to obłąkany? Na pewno sprany. I mój Bóg jest lepszy, bo namawia mnie do doceniania życia, a ich gorszy, bo chce to życie niszczyć? Jak mogę wywyższać mojego Boga nad jego? Koegzystować i trzymać kciuki, żeby nie mnie pierdolnęło. Bez sensu.

Za tydzień będę wyglądać inaczej, bardziej pogodnie.
Z tyłu głowy kontr-myśli: "wysadzane lotniska" a "nie spełniaj życzeń terrorystów".


-----

A co w Twoim marcu?

Swoją.

-----

Lubię rozmowy z ludźmi inteligentnymi. Takimi, co widzieli, zrobili wiele. Znają języki, jedli gąsienice na surowo, zjeździli autostopem Stany Zjednoczone. Pracują w korporacji, robią doktorat lub kreują się tylko na "ą", "ę". Czuję braterstwo dusz z tymi, którzy obudzili się w porę, kierują się intuicją; wierzą, że na naukę nigdy nie jest za późno i utrzymują kontakt najważniejszy na świecie - z samym sobą.

Do czasu.

Rozmowa klei się niczym słowa tego postu, wiadomo, obyci jesteśmy, wykształceni, z nietypowymi zainteresowaniami. "Uczyłam się japońskiego" mówię, "przez trzy lata". Tutaj przeważnie występuje "ooo", notowania idą w górę. "Ale przestałam, bo stwierdziłam, że japoński nigdy mi się do niczego nie przyda. Nie mam czasu na naukę języka, a raczej wolę go przeznaczyć na coś innego. Chciałabym nauczyć się angielskiego perfekcyjnie, bo to po angielsku prawie wszędzie się dogadam". Krępująca cisza. Bo wiecie, rozmówca wie już, że w ciemię nie jestem bita, więc jak może mi wytknąć: ale jak to?! Odmawiasz sobie czasu na tak niespotykany język, zwłaszcza, gdy coś już umiesz? Jak się już zaczęło... Nie chce ci się po prostu! Poza tym japoński jest piękny, to zaszczyt go używać, języki trzeba chronić przed wyginięciem!

Teoretycznie się zgadzam. Teoria nigdy nie sprawdziła się w moim życiu.


Mam kolegę radykała. W kwestii poglądów piątkę mógłby sobie z nim przybić teoretyk nazizmu. Teoretyk, bo mocny tylko w gębie. A gdy ktoś nie podziela jego zdania, zacietrzewia się. Nawet, gdy chodzi o kwestie obiektywne, typu: czy dany bank wypuścił aplikację na Windows Phone'a, czy też nie,


Bank bank = new Bank;

if (windowsApp = false)
{
        bank.sendMessage = "Shame on you, not minding all of your customers!";
}


broni do krwi kropli ostatniej swojej wiedzy na ten temat. Wow. Z większością jego poglądów się nie zgadzam, ale zazdroszczę mu, że tak pewien jest wszystkiego, w co wierzy. I w rozmowie z tzw. człowiekiem wykształconym mówię "Lubię skrajne osobowości. Gdy ktoś ma kontrowersyjne zdanie i postanawia go bronić w wielogodzinnej dyskusji". Oho, nie wiadomo, co powiedzieć. Można by: ej, głupia,

//kolega by się nie pieprzył, tylko wykrzyknął "To jest po***ane!"

gdybyśmy wszyscy stanęli na samym końcu którejś z szal, albo panowałaby rozpusta i anarchia, albo totalitarny reżim. Edukować głupców trzeba, kampanii wspierających równość trzeba, trzeba chronić demokrację przed idiotami. Racja, ale za poglądy człowieka nie znielubię, tylko za czyny.

W podobnych sytuacjach czuję się dziwnie. Bo ja wiem, że ktoś myśli, że jednak wcale nie jestem taka mądra. I wiem, co ktoś mógłby mi powiedzieć, jakich racjonalnych argumentów użyć, jakich teorii...

Tyle że wiecie, jak u mnie z teorią. Do przodu wciąż wyrywa głupie serce.

Podobnie, gdy powiem, że nie interesuję się polityką, lubię prymitywny humor i ten post, wbrew zasadom nowoczesnego blogowania, wcale nie musi mieć fotki. Najwyżej będzie mniej klikany.

Dobra, dam cartę blancę, bo nie będzie miniaturki na głównej


Taka moja ignorancja, koniec przepraszania.
Pojechałam do Iqaluit z Google: przewoźnikiem Maps i przewodnikiem Search. Być może ten post bardziej nadawałby się do dawno nieaktualizowanej Kolekcji Kamieni, ale co tam.

-----

Do czytania włączcie sobie:


a może poczujecie klimat.


Mówię, że żyję na Zapipido. Czyste powietrze tnie u nas płuca, ale 15 minut (bądź godzinę, to zależy, patrz: Odległości) zajmuje mi dotarcie do sieciówek. Zimową nocą sarny podchodzą pod okna mojego domu - mijam je wracając ze spotkań poświęconych nowoczesnym technologiom lub (kryptoreklama) blogowaniu.

Zgrywam taką, wiecie, hardą i przywykłą do niedogodności dla ludzi pierwszego świata, ale gdyby ktoś wysłał mnie na Biegun Północny, to...

Iqaluit- zdjęcie Daniela Bissona z lipca 2008 r.
No właśnie, co?

Byłabym 6700-nym mieszkańcem największego w okręgu Nunavut miasta - Iqaluit. Żyłabym w społeczności DAMP, co oznacza, że alkohol mogłabym kupić jedynie w barze lub restauracji, nie ma go w sklepach (ewentualnie mogłabym sprowadzić łodzią lub helikopterem). Posłałabym dzieci do modernistycznej bryły:

Szkoła w Iqaluit, fot. movingtoiqaluit.com
a sama odwiedzała wciąż to samo kino, muzeum i klub z tańcami.

Brodziła w śniegu przez 10 miesięcy w roku.
Mogła nie zapinać pasów w samochodzie - wszyscy jadą tak powoli i dobrze wiedzą, gdzie. Życie jest tysiące kilometrów stąd.
Może założyła jakiś biznes? W końcu zwykłe chipsy kosztują w lokalnym sklepie 6 dolców. To te koszty transportu.

Mówicie, że Inuitom moje zachodnie usługi się nie przydadzą? 40% mieszkańców okręgu Nunavut to przecież imigranci z "cywilizowanego" świata. A Internet śmiga tu jak Pendolino.

Choć trochę szkoda, że samych pociągów tu nie uświadczysz - jedyną możliwą drogą do Iqaluit jest powietrzna.

I to ja żyję na Zapipido, huh?

-----

Znalazłam perełkę. Moving to Iqaluit to świetna stronka, przygotowana z myślą o przeprowadzających się do zimowego miasta. Koniecznie poczytajcie FAQ!


-----

Odnaleźlibyście się na takim krańcu świata?

author
Berenika Kochan
Mieszkam na Zapipidopustkowiu. Chcecie wiedzieć, gdzie to jest? Poczytajcie i domyślcie się. Poza tym interesuję się światem: krajami, językami, zwyczajami i dogadywaniem się na polu międzynarodowym. Ciekawie tu, nie powiem.