Zakładam, że zaznajomieni jesteście ze zwyczajowym podziałem Polski na części określone literkami A i B. Jak w amerykańskiej szkole, A jest lepsze, B - gorsze. Z tym, że B w przypadku nałożenia na mapę naszego kraju nie oznacza nawet "dobrze". Zwyczajowo.


Skąd się w ogóle wziął ten podział? A raczej - kto go tak nazwał? Bo że zachodnie i wschodnie tereny od długiego czasu różniły się w przekonaniach, rozwoju i kulturze, jest wiadome. Według Wikipedii, genezy tego podziału dopatrywać się można już w rozbiorach. Ziemie pod zaborem pruskim były lepiej zagospodarowane.

Fakt. U nas przez długi czas transport nie był tak dobrze rozwinięty jak po lewej stronie. Nie było tak wielu telewizorów. Obecnie płace nie są tak wysokie. Ale...

-----

Jesteśmy głęboko w Polsce B. Nie wiem, jak Wy. Ja nie ubolewam z tego powodu.
Faktycznie, nie ma tu za wielu ogłoszeń o pracę. Pracę trzeba stworzyć sobie samemu - nie każdemu się chce.
Zarobki są niższe niż w zachodniej części kraju. Z drugiej strony ludziom pieniędzy nigdy nie jest dość. Nawet jeśli mieliby zachodnie zarobki, chcieliby więcej.

Innych drastycznych różnic nie widzę. Może Wy widzicie?
Nie jesteśmy głupsi, porównywalnie do innych województw drzemy z Unii, a służba zdrowia wszędzie jest zakichana.

-----

Nie wiem, jak Wy. Ja tego podziału nie odczuwam. Teoretycznie - jest. Ludzie nim operują.

W codziennym życiu jednostki niczego on nie zmienia.

Po wyborach nie wysyłałam SMS-ów do znajomych - "Podkarpacie przeprasza za głosowanie na PiS".  Z drugiej strony rzadko uzupełniam (coraz mniej liczne co prawda) szeregi wiernych w kościelnych ławkach. Nie identyfikuję się z jojczeniem - jakie tu bezrobocie, takie czasy, nikt nie da roboty... Poza tym wcale nie wydaje mi się, aby więcej na Podkarpaciu było ciemnoty niż na Zachodzie.

Moje pokolenie nie będzie już Polską B. Nawet nie wiadomo, czy będzie Polską, bo coraz rzadziej mamy ochotę z czymkolwiek się identyfikować. Podziały zanikają.

-----

Na przebywających w okolicy krośnieńskiego dworca, patrzą z góry ludzie z PiS-u. Przewodniczącego zabraknąć nie mogło.
https://www.facebook.com/1000krosno/photos/a.206043822909014.1073741828.206042629575800/301935163319879/?type=1&theater
W przypadku takich manewrów trochę mi jednak wstyd...
Ciepło, cieplej. Na wiosce powoli robi się rozrywkowo.

Godzina 20:22, w pokoju już ciemno, a za oknem napierdzielają jeszcze ptaki.
Dzieciska jeszcze jeżdżą na deskorolkach. Swoją drogą, to bardziej miejski sport, co one tu robią? Nie ma żadnych ramp ani krawężników, bo nie ma też chodnika. Tak jest, nasza wioseczka nie ma chodnika, nie ma też na niego miejsca. Gdy auta nadjeżdżające z przeciwnych kierunków chcą się wyminąć, ewentualni przechodnie muszą zejść z asfaltu na lód/śnieg/błoto/trawę/wysuszoną ziemię. Czy to problem Pierwszego Świata czy jeszcze drugiego?

-----

Fajnie. Będą ogniska, wrzaski na drodze, pijackie śpiewy dziadków i żaby skaczące na bose nogi w deszczowe dni, gdy już jest ciemno.

Będą grille - pretekst do picia na świeżym powietrzu.

Będzie leżenie na trawie i przestraszanie się przebiegających drogę jaszczurek.

A potem będą wspomnienia sytuacji przeżywanych, jakby były wczoraj.

-----

Wszystko tu pachnie. W mieście też pachnie, jednak inaczej.

W mieście pachną różne rodzaje spalin, pachnie drugie gotowane przez panią z parteru, pachną środkami czyszczącymi ubikacje w galeriach. Wszystko pachnie ciężko, nienaturalnie.

Na wsi wiosną pachnie przede wszystkim trawa. Pachną drzewa, każde inaczej. Pachną sianem moje koty, które wróciły z nie-wiadomo-czyjego strychu. Stare drewniane domy wydzielają taki surowy zapach - może tak pachną dzieje? Najdziwniejsze jest to, że po zmierzchu wszystko pachnie inaczej, intensywniej.

----

Na co dzień nie lubię gadania o pierdołach.

Gdzie mam się jednak wyżyć, jak nie tu?

Jeśli Wam coś nie pasuje, śmiało, krytykujcie. Nie będę dla siebie łaskawa.
Ale nie dzisiaj... Dzisiaj się nie przejmę, bo do pełni życia wystarczą mi te zapachy.

-----

Kolejny melancholijny zmierzch na wioseczce
-----

Po prawej stronie macie fanpejdża i insta. Lajknijcie, jeśli czasami lubicie pogadać o pierdołach.
To dziwny zwrot, specyficzny dla naszej wioski. Nie jest żadną metaforą, to czysta prawda.

Od lat w nocy z Wielkiej Soboty na niedzielę młodzi chłopcy malują niewydanym jeszcze za mąż dziewczynom okna wapnem. Nie mam pojęcia, skąd to się wzięło. Starsi, których pytałam, też nie wiedzą. Aż dziwne, że tradycję kultywuje się z roku na rok tak intensywnie. Choćby się waliło i paliło, niedzielny poranek mija pod znakiem roztrząsania: kto w tym roku malował okna? Komu co pomalowali? Komu co napisali na drodze koło domu?

Bo tak też jest - prócz szyb (chyba nikt nie myślał, że maluje się ramy okienne?) cierpi również asfalt. Pół biedy, jeżeli pokrywają go uśmiechnięte buźki, pisanki i życzenia wesołych świąt. To miłe. Często jednak zdarzają się napisy - satyra na mieszkańców. Czasami ze smakiem, czasami ordynarna.

To jeszcze nic! Zdarzało się, że "żartownisie" malowali okna farbą olejną. Jeżeli ktoś podpadł, to także drzwi do garażu.

Niemal co roku na podtrzymywaniu zwyczaju cierpią również okna samochodów. To już wykroczenie poza tradycję, które nadaje się pod paragraf. Zwłaszcza, gdy malujący używają nie tylko wapna.

Lokalna policja zaznajomiona jest z tradycją w naszej wiosce. Dlatego chłopcy co roku mają utrudnione zadanie, starając się nie rzucać w oczy przejeżdżającym co jakiś czas oznakowanym samochodom. Nie pamiętam, żeby policjanci kiedyś wyciągali konsekwencje z "malarzy". Pewnie nikogo do tej pory nie złapali na gorącym uczynku.

Choć kwestie organizacyjne nie ułatwiają ucieczki. Na nocną akcję trzeba zaopatrzyć się w wiaderka z wapnem, którymi trudno jest balansować w trakcie biegu. Ubranie powinno być znoszone, takie "do szlajania", bo przecież każdy się tym wapnem wypaćka. Mile widziana kominiarka, choć raczej mało kto domyśla się nazwisk malujących. Niby wszyscy wiedzą, ale nikt nie jest pewny. Najważniejsze - dobra kondycja, bo ucieczki zdarzają się często.

bohater wielkanocnej tradycji - okno, scx.hu

Wszyscy wiedzą, że co roku odbywa się nocne malowanko. Mało kto poświęca się na tyle, by czuwać całą noc przy oknie i zaskoczyć rozrabiaków. I dobrze, ktoś musi podtrzymać tradycję.

Spotkaliście się z czymś podobnym?
Druga część Gwarownika, czyli udokumentowanie naszej wioskowej, południowo-podkarpackiej, najbardziej zadupiałej, zanikającej, a bliskiej sercu gwary. 

-----

1.

 - Wyjenaś jaja z lodówki?
 - Wyjenam.

- Wzienaś se parasolke?
- Wzienam.

Podsumowując: wszelkie (nie przychodzą mi do głowy wyjątki) połączenia "ęł" w słowach, gwara nasza automatycznie zmienia na prostsze do wymówienia "en".


2.

 - A widziałam ostatnio Nergala w telewizji. Gadoł, że mo cosi w dupie. - Nergal użył tego zwrotu raczej w sensie metaforycznym niż dosłownym. "Gadoł" - znamy. "Mo" - znamy. "Cosi" - coś nowego, kojarzy się trochę z góralskim "cosik".

 - Przeszczep sie przyjon, to tero ryzykuje. - W przypadku wyrazu "przyjął" działa podobna zasada, jak z punktu pierwszego - "ął" na "on", jak wzion, zaczon itp. "Tero", jak i "zaro" to bardzo popularne wśród starszyzny słowa.

A co Nergal ryzykuje? Cóż, starsi określają ryzykowaniem wszystkie zachowania, jak by to określić, łobuzerskie. Jak małe dziecko broi, mówią: "ale ryzykant!"


3.

 - Już od paru lot nosze te same złote kulczyki. - Cóż, mnie się "kulczyk" kojarzy tylko z Kulczykiem, dla mojej babci oznacza jednak biżuterię zakładaną (tylko) do uszu. Nie mam pojęcia, skąd to się wzięło. Gdybym była językoznawcą, pewnie byłoby łatwiej. Ktoś wie?

-----

Macie podobne przykłady? Może znacie te?

-----

A, zapomniałabym.

z książki J. Ściślak "Jak zostać dziennikarzem"
Ale ja i tak wiem, że Wy ogarniacie.



Wiecie, czasami nawet nie muszę oglądać "Shameless", by doświadczyć brudnego życia.

Obrazek z życia codziennego podkarpackiej wioski.

Czas: 17:18
Miejsce: Kościół rzymskokatolicki pod wezwaniem ...

kościół - jeden na każdą wioskę, sxc.hu


-----

Msza codzienna, jak każda inna. Jak co dzień, odprawia kilku przebywających w parafii księży. Każdy ofiaruje w intencji duszę kogo innego - oczywiście za odpowiednią ofiarę. Albo odpytywanko po sąsiadach, kto ile daje, albo ksiądz powie sam.
Kazania nie ma, bo po co? Dla kogo? Choć i tak na mszy codziennej więcej osób niż zwykle... A! Już wiem, Wielki Tydzień.
90% uczestniczących po grubej 50-siątce.

Trzy ławki przede mną mężczyzna. Stojąc, wierci się niemiłosiernie. To zakłada ręce na piersiach, to znowu podpiera się pod boki. Poprawia otwartą skórzaną torebkę, która wisi mu na ramieniu. Po raz dwudziesty.

Odwraca się, patrzy spod byka przekrwionymi oczyma.

Śpiewa. Głośno, wyraźnie, teatralnym głosem. Księża muszą widzieć, że coś jest nie tak. Są w prostej linii, ołtarz nie jest daleko.

*Pokój nam wszystkim*

Facet nieco bełkotliwie. Powrót do wiercenia.

Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata...
Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata...
Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata...

Chwila ciszy, wszyscy klęczą.

*burp*

Rozległo się głośne beknięcie, wzmożone przez akustykę.
Podąża za nim:

*hehehe*

Nie mogę wytrzymać. Są momenty, gdy śmiech napada mnie w miejscu lub w sytuacji, w której nie powinno się śmiać. Nie mogę o tym myśleć, nie mogę patrzeć w bok.

Facet klęczy, wyszedł poza ławkę. Chwieje się. Wyobrażam sobie, jak idzie do komunii. Przed komunią jednak wychodzi, pozdrawiając nieznających go ludzi. Msza toczy się codziennym torem.

-----

Są ludzie, którzy niesłychanie kościół gloryfikują. A przez to traktuje się go z dystansem, ludzie boją się w tym budynku głośniej odetchnąć.

Kościół powinien był wesoły, radosny. Do śpiewania, tańczenia, okazywania miłości innym ludziom i Bogu. Umożliwiający duchowe połączenie z Najwyższym. (Dziecinne pytanie przyszło mi do głowy: czy Bóg ma płeć?)

Dlaczego konwenanse, dlaczego tradycja?
A gdyby nie one, co ciekawego byłoby w życiu, prócz ich łamania?

-----

Panie w beretach wychodzą z kościoła.
 - Co to za chłop? Pijany chyba był...
 - Nie wiem, pewnie obcy.
 - Idziesz tero do dom?
 - Ide, tylko musze po czekulade wstąpić do sklepu.
 - Widzisz, ja kiedyś jadłam czekulade, ale już nie jem, bo mnie zatrzymuje.
 - A ja jem czekulade i mi nic nie jest, bo pije siemie lniane codziennie.
 - A widzisz...
Mieszkam na wsi, wiadomo. W życiu jednak nie zdecydowałabym się na wioskę, gdyby oznaczało to, że jestem odcięta od świata.

Ludzie z mojej wioski lubią jeździć w Bieszczady, bo tam jest tak cicho i spokojnie. Poważnie? Cicho i spokojnie to jest u nas, w bieszczadzkich wioskach w okolicy Soliny można się pochlastać bez kontaktu z dobrze wyposażonymi sklepami. Chyba że komuś wystarczą kontakty z drzewami i pagórkami.

-----

Dziś będzie precyzyjnie i arytmetycznie. Dla wszystkich, którzy się zastanawiają, jak to życie na podkarpackiej wsi wygląda.

Dane w liczbach:

 - najbliższy sklep na wiosce (prywatny, "osiedlowy") - bez sklepu w okolicy chyba najciężej byłoby wytrzymać. Bo jak to: zabraknie śmietany albo chce się czipsów i trzeba lecieć kilometry? Zwłaszcza, gdy nie ma się samochodu na zawołanie. Należę do szczęśliwców, którzy sklep mają 400 m od domu. Szkoda tylko, że nie samoobsługowy i bez wyboru. Jakieś 3 minuty szybkiego marszu. Zresztą autochtoni w naszej wiosce chodzą tylko szybko.

 - drugi pod względem odległości sklep - 1 km. Wyposażenie: podobne. Zupki chińskie - tylko rosół, keczup - dwa rodzaje. Gazety? Tylko tabloidy. (W ogóle z dostępem do jako takiej wartościowej prasy u nas na wiosce krucho).

 - trzeci pod względem odległości sklep - 1,4 km. Oferta nie różni się niczym od innych wymienionych wyżej. 

Gdybym miała strzelać, powiedziałabym, że w wymienionych powyżej sklepach najlepiej schodzi piwo.

 - najbliższy spożywczak sieciowy - Delikatesy Centrum są oddalone od mojego domu o 2,5 km. Porównując do miasta - bardzo daleko. W praktyce - 5 minut samochodem. Wszystko jest coraz bliżej.

na zakupy - przeważnie samochodem, sxc.hu

 - najbliższy bar - taki pierwszy lepszy - ok. 4 km, połączony ze stacją paliw. Można na nogach, jakby się uparł. W praktyce oznacza to: jest środek nocy, fajne towarzystwo i zabrakło wódki. Procenty w głowie połączone z desperacją - można iść pieszo po górkach i pagórkach. Taki dobry pub, z dużym wyborem piw i pierwszorzędnym klimatem - 15 km stąd.

 - najbliższa pizzeria - jeśli chcemy pizzy bylejakiej, na grubaśnym cieście i kto wie, czy nie z mrożonki - 4 km. Naprawdę dobra pizza - 8 km. Albo dowiozą.

 - najbliższe centrum handlowe - w Krośnie są "galeryjki" (lub raczej "centerka", bo centrum handlowe to za dużo powiedziane) - 15 km. Co tam można kupić? Wiele rzeczy, przeważnie chińszczyznę w postaci ubrań, butów i akcesoriów - to Full Market. Elijot i Portius mają więcej sieciówek.

 - najbliższy New Yorker - mój ukochany sklep, w którym zawsze coś sobie kupię. Wiem, że rzeczy nie są najwyższej jakości, ale póki chodzę w nich 2 sezony, mam to gdzieś. Zawsze mają pełno kolorów, pełno urban style, pełno promocji. Ale ja nie o tym... 70 km, ponad godzina jazdy.

 - najbliższy Cropp - 15 km. W Krośnie nie ma zbyt wielu sieciówek. Z jednej strony dobrze, bo jest miejsce dla second-handów i ciekawych stylizacji. Z drugiej - nie wszyscy potrafią z dobrodziejstw szmateksów korzystać. Jest Cropp, Diverse, Mohito chyba nawet. Nie ma H&M-u, NY, Bershki i wielu innych...

 - najbliższa nauka japońskiego - bo nie tylko konsumpcją człowiek żyje. Dlaczego japoński? Uczyłam się tego języka przez 3 lata i gdybym chciała kontynuować - nawet w obrębie 50 km od domu nie mam takiej możliwości. Podejrzewam, że kursy japońskiego w znikomej formie dostępne są w Rzeszowie, czyli 70 km. By mieć pełny wybór, trzeba by udać się do Krakowa - 180 km.

 - najbliższe lotnisko - Rzeszów, Jasionka - 81,7 km. I cóż z tego lotniska? Dobrze, że jest. Może da się załapać na jakieś tanie krajówki. Jeśli jednak chodzi o przeloty międzynarodowe, bilety tego samego przewoźnika o wiele tańsze są w Modlinie czy w Katowicach. Od wielkiego dzwonu może uda się złapać coś dobrego w obydwie strony. No i przeloty likwidują...

 - najbliższy dworzec z połączeniami międzynarodowymi - 15 km. Z Krosna odjeżdżają międzynarodowi przewoźnicy. Drodzy jak cholera. A może raczej w cenie dostosowanej do przejazdu? Tylko ja niestety zdążyłam się już przyzwyczaić do budżetowych biletów i za bilet za granicę nie dam dwóch stów... Najlepsza opcja - dojechać Polskim Busem do Warszawy - 362 km (2 zł), a stamtąd wszędzie indziej.

 - najbliższa japońska restauracja - wielki ból przeżywam, gdy raz na jakiś czas nie mogę zjeść dobrego sushi. Wiem, problem życia. Po najbliższe trzeba udać się do Rzeszy (tak się pieszczotliwie Rzeszów nazywa). 70 km.

 - najbliższy market budowlany - postawili nam OBI niedaleko, jakieś 10 km. Ceny nieco wywindowane, niekiedy u Pana Mietka kupi się coś taniej. Albo podjedzie dodatkowe 5 km, by zetknąć się z dużym wyborem wszystkiego.

 - najbliższa korpo - pewnie ze dwie są w Krośnie - 15 km. Szczerze, to nawet mnie to nie interesuje.

 - najbliższa zagranica - daleko nam do żyjącego w dobrobycie Zachodu. Z niemiecką granicą dzieli wioskę 600 km. Ze słowacką natomiast już tylko 23, z ukraińską 97. Brakuje czasem takiej zagranicy, w którą można by zapuścić się na zakupy. Kiedyś jeździło się na Słowację. Po wprowadzeniu tam euro często nie ma po co. Choć... W słowackim Lidlu są bardzo dobre wody - o smaku owoców leśnych, aloesu i innych wydziwianych roślinek.

-----

Nawiązując do tytułu: odległość ma znaczenie dla jednego, dla drugiego już nie.

Dla mnie nie ma, bo sklepy i punkty usługowe, które są dalej położone, odwiedzam raz w miesiącu. Tę godzinę, którą poświęcam na dojazd w jedną stronę, zazwyczaj wypełniam czytaniem lub przemyśleniami nad życiem (które też kiedyś trzeba robić, aby po pewnym czasie nie obudzić się w nie swojej bajce). W korporacji nigdy pracować nie chciałam - problem z głowy. 

Czego mi tu brakuje? Może jestem dziwna, ale jeszcze niczego. Lubię jeździć - a do częstego jeżdżenia czasami potrzebny mi powód.

Zresztą po co mi w ogóle sklepy i usługi, skoro wystarczą piękne zachody słońca.

Język ulicy, czyli po prostu nasz. Choć w niektórych wioskach ulice jeszcze nie mają nazw. I tak naprawdę, to u nas nie mówi się "dzieci są na ulicy", tylko "dzieci są na drodze".

-----

Jak przypuszczam, język drogi wiejskiej jest podobny do języka ulicy miejskiej. Przynajmniej jeśli chodzi o tę najbardziej "barwną" część.

Język ulicy jest piękny, bo jest prawdziwy. Widzieliście "W imię..."? (Genialny film, swoją drogą. Przedstawia życie homoseksualnego księdza na wsi.) Kolega, który był na seansie, mówił, iż w trakcie scenki przedstawiającej grupkę dzieci z poprawczaka, panny na sali kręciły głowami. Bo usłyszały słowa na "k" i na "p".

A przekleństwa to przecież mega-emocjonująca sfera języka. I taka naturalna... Przecież wulgaryzmy w większości nie są wypowiadane w złej intencji.

A jeśli już są, to czy słowa "ty pojebana pizdo" mają większą moc niż "ty niezrównoważona emocjonalnie suko"? Każde słowo ma taki wydźwięk, jaki przyjęty został w danej kulturze. Kto o tym zdecydował? To tylko słowa, którym moc nadaje emocja.

Kiedy ktoś opowiada śmieszną historię, na usta nie ciśnie się "ale to zabawne", prawda?

Kiedy ktoś zdenerwuje Cię tak, że trzęsą Ci się ręce, raczej nie określisz swojego stanu jako "wkurzona".

-----

Dzieci i tak wszystko wiedzą, ale dorosłym nie mają śmiałości powtórzyć tego mocniejszego.


-----

W podstawówce uczyli nas, że Pan Bóg się gniewa, gdy mówimy brzydkie słowa.
Tja, Pan Bóg gives no shit.

-----

Kiedy rodzime "kurwy" zostaną zastąpione przez tak samo uniwersalne faki i szity? To jedyna rzecz, jaką należy się martwić, jeśli chodzi o przekleństwa.
Blog o wsi, prawda?

-----

W 2014 roku moje pokolenie rzadko kiedy rozmawia tu gwarą. Wiadomo, to wiocha. Rodzice przestrzegają dziadków, by nie uczyli ich dzieci "źle mówić", wskutek czego młodsi gwarę znają ze słyszenia, ale jej nie używają. Pojmują, ale nie czują.
Czasami jednak gwara i archaizmy są potrzebne, aby porozumieć się z babciami i dziadkami. Człowiek wtedy automatycznie się przestawia.

1.
 - Jak się czujesz, babcio? --> "Babciu" brzmiałoby baaardzo sztucznie.
 - Aaa... (westchnienie). Bedzie lepij w pudle. --> "Bedzie" - to oczywiste. Czasami występuje nawet hardkorowe "beje". Ale już np. "wszędzie" to "wszeńdzie", czyli normalnie. "Pudło" to dla niej trumna.
Z takiej odpowiedzi można wywnioskować, że babcia czuje się dobrze, bo ma ochotę na cynizm.

2.
 - Jak się pani czuje? - pyta 90-letnią babcię doktor, a raczej "dochtór".
 - A jo wiym, jak jo sie czuje... --> "jo" - klasyk tutaj, "wiym" - podobnie, "sie" - normalka.
 - To kto ma wiedzieć, jak nie Pani?
 - Ta jo nie wiym... --> "Ta" - to częste chyba w całej Polsce.
A babcia zmęczona była chorobą.

3.
 - Wy tu mocie jak w Hameryce...! --> "a" na "o" w czasownikach bardzo częste, do głowy nie przychodzi mi wyjątek. A skąd się wzięła ta "Hameryka"? Pojęcia nie mam.

-----

Wydaje mi się, że nasza gwara stoi w cieniu tej podhalańskiej czy śląskiej, bo niewiele osób jest z niej dumnych. Więcej grzechów nie pamiętam.

Naukowo: przynależymy do dialektu małopolskiego, w regionie Pogranicze Wschodnie Młodsze, w części przemyskiej. Źródło: tutaj. Jest też stosowna mapka.

Macie jakieś inne przykłady gwary? Postanowiłam je spisywać, bo za 50 lat właściwie będą żyć tylko na "papierze". Podzielcie się i dajcie znać, czy Gwarownik to dobry pomysł!

Zapipidopustkowie totalne, gdzieś w okolicy.


Pisałam już gdzieś, że denerwuje mnie emigracja zarobkowa. Zamiast wykrzesania z siebie choć odrobiny kreatywności i zapału do pracy, ludzie wyjeżdżają, bo "gdzie indziej o pracę łatwiej, można zarobić trzy razy tyle i w ogóle". Światłe dusze nie mają odwagi, aby rozpocząć własne działanie, pokazać się gdzieś, zapukać do drzwi, a gdy nie przyniesie to skutku - do okna. Większość wyjeżdża, żeby wykształcić się, a potem pracować w wielkomiejskich korporacjach. I o ile tę pierwszą opcję rozumiem, nie mogę pojąć, dlaczego ludzie nie przywożą kapitału z powrotem.


-----

Na marginesie, denerwuje mnie jeszcze jedno. Po co ludzie budują domy, w których jest tak dużo miejsca? Wiele parek z jednym lub dwoma dziećmi zajmuje ostatnie wolne na podkarpackich wsiach parcele, aby sobie postawić dom piętrowy, pięciopokojowy. Prawdopodobnie jestem dziwna po prostu przyzwyczajona do życia na mniejszym, pełnym ludzi metrażu, gdzie stałe interakcje są na porządku dziennym. W takich przestrzennych domach mieszkają później dwie osoby, podczas gdy reszta członków rodziny wyprowadziła się do miasta. To smutne. Takie czasy - gdy zamiast ROBIĆ, żeby było lepiej, szuka się tego "lepiej", zrobionego gdzie indziej.

-----

O czym miałam pisać? Już wiem. Że tu nie ma co robić.

Bullshit.

Podkrośnieńskie wsi nie są może pełne rozrywek. Od czego jednak Krosno, gdzie można pojechać samochodem, autobusem, busem lub na stopa? Są prelekcje podróżnicze (50% uczestników to emeryci), DKF-y (to samo), spektakle, koncerty - nie wszystkie na jedno kopyto. Ludziom po prostu nie chce się wychodzić. Zimą już w okolicach 19 rynek jest pusty, a przecież jest tak, kuźwa, bajkowo.

Przepraszam, zdjęcie nie oddaje uroku.

Na rynku Herbaciarnia, Ferment. Nikt nie broni ruszyć tyłka do Rzeszowa w poszukiwaniu większej liczby atrakcji. Studiując tam przez trzy lata, wychodziłam prawie każdego wieczoru - a do baru czy na imprezę wcale nie tak często.

Przeważnie, gdy ktoś mówi, że "tutaj nie ma co robić", zapewne nie wie, co tu można robić, bo nie chce mu się sprawdzić. I ta zasada prawdziwa jest w przypadku większości narzekaczy.

Z jakimi fajnymi ludźmi można tu się spotkać! Co rusz ktoś do mnie pisze na CS'ie, że chciałby odwiedzić Krosno.

Broń Boże, nie jestem przeciwna ruszaniu się z miejsca. Kocham jeździć, często (dowód). Ale głos wewnętrzny szepcze: "Tu jest dom". A ja od razu się zastanawiam, co mogę zrobić, by żyło mi się tutaj jak najlepiej.
Wczoraj był taki piękny dzień. Świeciło słońce, ćwierkały ptaszki, a zza okna dolatywały odgłosy jakichś maszyn silnikowych. Rzadko kto tu jeździ konno, naprawdę. Może zdarzy się raz na tydzień. A mnie wszystko przeszkadzało, bo czułam się podle. Coś się do mnie przyplątało.

Dziś wstałam z motywacją, bo dużo spraw do załatwienia. Zadzwonić tu, tam, siam. Spotkać się, odpisać na maile. Sprzątać, gotować, jeść, ubierać się... Dżizas. Nawet Couchsurfing czegoś ode mnie chce.

Ostatnio mam dziwne przebłyski typu: "przecież ja nie żyję naprawdę". Naoglądałam się seriali i teraz chcę przeżywać przygody. Wiecie, rozbić komuś szybę w aucie (przepraszam, tutaj mówi się w aUcie), napisać coś głupiego na asfalcie (to już w sumie kiedyś zrobiłam), czy zrobić beznadziejny kawał śmieszny tylko dla mnie. Śmiało, powiedzcie, żebym w końcu dorosła.

Włączyła mi się depresyjna muzyka Marii Peszek z jej ostatniej płyty. Tą piosenką żyłam wczoraj.


-----

Teraz, dla odmiany, motywacyjnie. Wielu z nas ma poważne deficyty czasowe, choć często nie wiemy, na co ów cenny czas przeznaczamy. Można go zaoszczędzić, nawet do kilku godzin dziennie! Oczywiście, jest i klucz: samodyscyplina. A tutaj post Marcina Kosedowskiego, który bardzo szczegółowo pokazuje, jak zyskać dodatkowe godziny.

-----

A, no i z tym blogiem też jestem na Bloglovinie. Można follować!

<a href="http://www.bloglovin.com/blog/12046967/?claim=23z8mhtevjc">Follow my blog with Bloglovin</a>
Rzadko kiedy mam swoich naprawdę ulubionych aktorów. Takich, dla których jestem w stanie oglądać beznadziejne filmy, byle tylko zobaczyć, jak poradzili sobie w nich z rolą. Właściwie w całym moim życiu zrobiłam to tylko dla Paula Dano. Prawda, że nie ma wyglądu łamacza niewieścich serc? Jednak po tym, jak zagrał Dwayne'a w "Little Miss Sunshine", pokochałam go na wieki. Dano grał już wielu bohaterów, wywodzących się z różnych biegunów społeczeństwa. Genialny był zarówno jako niepełnosprawny umysłowo Alex Jones w zeszłorocznym "Labiryncie", jak i jako wrażliwy pisarz w "Ruby Sparks", do którego scenariusz napisała Zoe Kazan, jego dziewczyna.


Paul Dano w "Labiryncie". Wiadomo, że po lewej. fot.:wegotthiscovered.com

Paul Dano i Zoe Kazan w "Ruby Sparks". fot.: nytimes.com

Ale nie o Paulu miało tu być. W zasadzie na tym blogu nie miało być niczego o aktorach - tylko o życiu na Zapipidopustkowiu, jednak tak się składa, że mamy tu Internet, dzięki któremu Ci wszyscy multi-utalentowani aktorzy do nas docierają.

---

Jeśli chodzi o Noela Fishera, który ma predyspozycje do zostania moim drugim ulubionym aktorem, to - piszczę jak nastoletnia fanka - bardzo go podziwiam. Facet ma trzydziestkę na karku, a w serialu Shameless US gra dziewiętnastolatka - co zresztą jest bardzo częstym procederem.

Noel Fisher, zdj. z promocji drugiej części "Zmierzchu"
Noel Fisher w Shameless US, serialu emitowanym od 2011 roku, gra Mickey'a Milkovicha - osiedlowego rozrabiakę, którzy (pozornie) nie boi się niczego. Rodzina Milkovichów znana jest z dilerki, a w biznesie biorą udział niemal wszyscy jej członkowie. Mickey wychowywany był w otoczeniu narkotyków, alkoholu, broni i przemocy, której sam również był ofiarą. Wyrósł na twardego, gruboskórnego mężczyznę, postrach osiedla. Aha, Mickey jest gejem, w dodatku bottom. Ale, jak sam mówi, "to, co lubię, nie czyni mnie dziwką". (Dziwką w znaczeniu "bitch", "pussy"). W ciągu czterech sezonów w bohaterze dokonała się ogromna przemiana, o której trąbią amerykańskie media od ostatniego, niedzielnego odcinka. Mickey dokonał coming-outu w charakterystyczny dla siebie sposób, krzycząc: "I just want everybody here to know, that I'm fucking gay!" i wywołując przy okazji barową bitwę ze swoim wściekłym ojcem.

Wśród fanów serialu wrze, bo jeszcze pół sezonu temu nikt nie spodziewałby się takiego obrotu spraw. Mickey do tej pory nie przyznawał się do swojej orientacji nawet przed sobą. Noel Fisher w ciągu czterech sezonów serialu w genialny sposób zobrazował przemianę młodocianego, brutalnego gangstera w... cóż, nieco bardziej wrażliwego i dorosłego, lecz nadal gangstera. Wszystkie aktualne uczucia bohatera widać w każdym jego spojrzeniu. To wielki talent.

Spójrzcie na to:


Przykre sceny. Mickey zdolny jest do zmasakrowania osoby, którą kocha. Jest tu duża słabość, wyrażana przez agresję. W ciągu pierwszych trzech sezonów Shameless niemal wyłącznie ona jest jego orężem.

A teraz tutaj, sezon później, rok później:


Przemiana jest ogromna, a fani zajarani czymś, co nazywa się "character development". Dziwię się, dlaczego ludzie pieją nad tasiemcami typu "Pretty Little Liars", które już dawno zdążyły się znudzić, zamiast wybierać coś, co jest genialnie napisane, zagrane, nakręcone i w dodatku wywołuje tak różne emocje.

Cameron Monaghan i Noel Fisher w ujęciu zza kulis, fot.: pinterest.com
Pół niedzieli spędziłam, kalecząc na zajęciach rysunki techniczne w Archi- i AutoCAD-zie. To nie moja wina, że linie nigdy nie chcą mieć odpowiednich wymiarów. Gdy rysuję je pojedynczo, owszem, wydaje mi się, że mają. Jeśli jednak przyjdzie do sprawdzenia całej bryły - collapse... Nie lubię też rysować projektów domów, nawet jeśli widzę od razu efekt w 3D. Odkryłam to dopiero ostatnio, w Simsach wszystko wydawało się takie proste i fajne. Dlaczego? Bo nikomu nie zależy tam na funkcjonalności.

Hejtuję. fot.:sxc.hu


---

Tak piszę o tym rysunku technicznym, ale to wcale nie najważniejsze.
Od kilku tygodni fani Shameless z całego świata zapadli na chorobę zwaną "Gallavich". To poważne uzależnienie, które polega na tym, iż nie można wyrzucić tej pięknej parki z myśli.
Gdyby chodziło o sam serial, oglądany raz na tydzień, pewnie wielu by na tę chorobę nie zapadło. Społeczność fanowska jednoczy się jednak i przeszukuje sieć w poszukiwaniu najnowszych spoilerów. A ja co chwilę odświeżam Tumblra, żeby coś mi nie umknęło. Skutek? Nie zabieram się do tego, co powinnam robić - a w każdym razie do żadnej pracy umysłowej.

Gallavich. fot: twitter.com

Co ciekawe, wiele osób zaczęło oglądać Shameless po zobaczeniu gdzieś w sieci gifów i scen między tymi dwoma. Jak pisze Vanity Fair, "The Best-Written Gay Couple on Television Is Hiding on a Guilty-Pleasure Show". Trochę mnie drażni to, że ludzie mogą traktować Shameless jako "guilty pleasure", zamiast oglądać je "out and proud". To tak, jakby odwracać wstydliwie głowę od widoku życia najprawdziwszego z możliwych.
50% mnie żałuje, że w ogóle weszłam na Tumblra, wpisując tag "Ian and Mickey". Teraz nie mogę się uwolnić. Jeszcze tylko 6 dni i wszystko rozejdzie się po kościach wraz z końcem sezonu.

---

Teraz już naprawdę zabieram się do pracy. Słowa czekają, żeby je powkładać w odpowiednie foremki.
author
Berenika Kochan
Mieszkam na Zapipidopustkowiu. Chcecie wiedzieć, gdzie to jest? Poczytajcie i domyślcie się. Poza tym interesuję się światem: krajami, językami, zwyczajami i dogadywaniem się na polu międzynarodowym. Ciekawie tu, nie powiem.